2003
Indie
Głównym celem był treking w górach (Tso Moriri-Parang La-Kibbar, a po drodze
jakiś szczyt). Miał zająć 2-3 tygodnie. Na miejscu okazało się jednak, że zdobycie
gazu do palnika camping gas jest niemożliwe. Przestrzegano nas przed tym, ale
wcześniej przez Internet namierzyłem dwa miejsca, gdzie podobno gaz jest.
Dolecieliśmy w niedzielę o 4 rano. Pierwsze dni w Dehli to było poszukiwanie gazu.
Zjeździliśmy kawał miasta. Znaleźliśmy, ale do maszynki epi gas. Cały czas zmagaliśmy
się z upałem (około 30 stopni) i wilgotnością (pewnie 99% - pociliśmy się nawet w nocy).
We wtorek wieczorem wyjechaliśmy do Manali. Tam znaleźliśmy ten sam gaz (ale
po 100 Rs). Kupiliśmy maszynkę (150 Rs - bardzo mała)na karosene (prawdopodobnie
olej napędowy) i 3 litry paliwa. Dowiedzieliśmy się też, że za dojazd do jeziora
Tso Moriri koleś chce 500 USD. Poza tym straszyli nas, że pogoda może się zepsuć
w każdej chwili. W efekcie zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Kibbar, wejdziemy na
Parang La i wrócimy. Pojechaliśmy do Kazy.
Podróż była ciekawa, z kilkugodzinną przerwą na naprawę drogi. W Kazie
zabawiliśmy jeden dzień i pojechaliśmy do Kibbar, skąd miał się rozpocząć
treking. W sumie zajął on 8 dni. Pierwszego dnia zepsuła się maszynka do
gotowania (konkretnie tłoczek), ale chłopak z wioski, w której spaliśmy
pierwszej nocy, dał nam zepsutą część. Po drodze mieliśmy kilka przygód
(zgubienie drogi, opady śniegu, brak wody i niskie temperatury itp),
ale szczęśliwie weszliśmy na Parang La (5568 m n.p.m.) i wróciliśmy do Kibbar.
Po powrocie do Kazy (w niedzielę rano) postanowiliśmy, że pojedziemy
do Sarahanu. Wymagało to zdobycia pozwolenia (przejeżdża się pod granicą
z Tybetem), więc musieliśmy zaczekać do poniedziałku. Cały następny
dzień spędziliśmy robiąc fotografię, ksero paszportów i wypełniając
druki. Mieliśmy szczęście, bo z indyjską biurokracją nie ma żartów.
Dodatkowo właściciel jedynego w mieście kserografu wydawał siostrę
za mąż, ale wszystko się udało.
Droga dłużyła się. W połowie musieliśmy przerwać podróż, bo woda
zmyła szosę. Za miejsce katastrofy przeprawiliśmy się kolejką linową
(dziwna klatka zawieszona na stalowej linie) i mieliśmy przymusowy
nocleg. Na miejsce dotarliśmy po ponad dwóch dniach podróży.
"Wspaniały kompleks świątyń" okazał się jedną świątynią - ładną,
ale nie wartą ponad trzech dni, które poświęciliśmy na dotarcie tam.
Kolejnym przystankiem była Szimla. Planowaliśmy się nie zatrzymywać,
ale wyszło nam, że mamy ekstra dzień i możemy. Uzupełniłem filmy do
aparatu, dałem się podrapać przez małpę (Gosi małpa weszła na kolana
i delikatnie szukała jedzenia w kieszeni) i zrobiliśmy sporo nocnych zdjęć.
Żelaznym punktem wycieczek do Indii jest Waranasi. Nie mieliśmy
czasu tam jechać, więc odwiedziliśmy inne święte miasto - Haridwar.
Oczywiście nie równa się ono do Waranasi, ale też jest ciekawe.
Włóczyliśmy się nad Gangesem i po uliczkach wypełnionych
straganami i sklepikami z pamiątkami oraz dewocjonaliami.
Opuściliśmy to miejsce z żalem.
Następny obowiązkowy punkt - Agrę - zobaczyliśmy.
Ograniczyliśmy się do zwiedzenia Taj Mahalu i pojechaliśmy dalej.
Jaipur - tu też wszyscy sie zatrzymują na dłużej.
My przespaliśmy się, zaliczyliśmy 4 godzinny spacer
z wizytą w obserwatorium astronomicznym i ruszyliśmy dalej.
Naszym celem był Bikener...
... a konkretnie leżąca 30 km za miastem świątynia szczurów.
Zatrzymaliśmy się w hotelu w Bikenerze. Świątynia trochę nas
rozczarowała. Spodziewałem się tysięcy szczurów, kłębiących
się w postaci żywej, popiskujacj masy (oczywiście miały
być wielkości kotów)... Szczurki były małe, rachityczne,
chore i była ich może ze setka. Mimo to wycieczka była
udana do momentu, gdy w połowie drogi zepsuła się
motoriksza. Ostatnim punktem programu była wycieczka
po starówce Bikeneru.
Powrót do Delhi, ostatnie zakupy i samolot do Moskwy.
12 godzin czekania, lot do Warszawy i 6 godzin na Dworcu
Centralnym w nocy (samolot się spóźnił, więc uciekł nam
ostatni pociąg do Wrocławia).
2004
Kirgistan
To był drugi nasz typowo górski wyjazd. Celem wyprawy był Pik Lenina (7134 m n.p.m.) -
jeden z najłatwiejszych siedmiotysięczników. Pojechaliśmy w większej grupie. Oprócz mnie i Gosi
byli Darek i Maciek z Gliwic. Darek był już pod Leninem kilka lat temu, ale dotarł do grani powyżej
drugiego obozu. Na miejscu mieli dołączyć także Ewa, z którą byłem w Turcji, oraz jej
znajomi: Strażak i Ania.
Pociągiem pojechaliśmy do Moskwy. Tam wsiedliśmy w samolot i polecieliśmy do Biszeku.
Kolejny etap to kilkunastogodzinna podróż samochodem do Oszu. Tam spotkaliśmy Ewę i jej
znajomych. Załatwiliśmy wszystkie sprawy papierowe, kupiliśmy jedzenie, wynajęliśmy
samochód i pojechaliśmy w góry.
Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do bazy pod Leninem. Działalność górską trzeba
podsumować tak: ja z Gosią oraz ekipa Ewy dotarliśmy do trzeciego obozu
(6200 m n.p.m.). Z powodu pogorszenia się pogody i braku czasu nie
mogliśmy iść dalej. Darek oraz Maciek mieli kilka dni więcej i im udało się
zdobyć szczyt.
Grupa Ewy pojechała do Uzbekistanu, a my do OSzu. Ppędziliśmy tam kilka dni,
włócząc się po bazarze. Następnie pojechaliśmy do Biszkeku, samolotem do Moskwy
i pociągiem do Polski.
Z jednej strony przed wyjazdem kuśtykałem (ból kolana) i w planach miałem dotarcie do jedynki, może dwójki, choć jednocześnie liczyłem się z tym, że mogę nie ruszyć się z bazy. Z drugiej pozostał niedosyt, bo zabrakło nam nie tak wiele.