WYPRAWA.netwersja polska
Aktualności

Galeria

Informacje

Trasa

Sponsorzy

Nasze
-----
O

Kontakt


Olympus Mons Projekt "Wrocław na szczytach świata", który stawia sobie za cel zdobycie Korony Ziemi. Wiele informacji praktycznych, opisy i zdjęcia z wypraw w różne góry naszego globu.
Niektóre nasze wyprawy: Maroko, Indie i Nepal, Kenia, Turcia i Syria, Norwegia, Rosja, Etiopia, Indie, Kirgistan.

Opowieści zostały spisane przez Marcina.

1996
Maroko

Do Maroka pojechaliśmy ja, Mietek, Jurek i Alicja. Nasza podróż odbywała się pociągiem - z Polski przez Niemcy, Francję i Hiszpanię - oraz promem, który przewiózł nas do Tangeru. Zabawiliśmy tam tylko kilka godzin i pierwszym pociągiem udaliśmy się do Marakeszu. Po kilku dniach, kiedy wszystko przestało nas dziwić, pojechaliśmy w Atlas.

Mieszkaliśmy u miejscowych górali. Bardzo przyjemnie wspominamy ten czas, choć w pokera przegraliśmy butelkę koli i puszkę z mielonką. Jurek i Mietek weszli na Tubkal - najwyższy szczyt Atlasu. Ja w tym czasie dochodziłem do siebie po kłopotach żołądkowych.

Z gór powróciliśmy do Marakeszu i udaliśmy się natychmiast na największy wodospad w Maroku. Rozkoszując się pięknymi widokami spędziliśmy tam jeden dzień i wróciliśmy do stolicy.

Następnym punktem wycieczki była Zagora, miasto znajdujące się niedaleko Sahary. Cała Zagora leży wzdłuż kilkuset metrowej drogi i zanim doszliśmy do jej końca, już wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z Polski. Oczywiście - jak większość turystów - odbyliśmy wycieczkę na wielbłądach z noclegiem na pustyni.

Poprzez - a jakże - Marakesz udaliśmy się do Fezu. Jest to przepiękne miasto, zawdzięczające swój klimat medinie. Po jej wąskich uliczkach spacerowaliśmy bardzo długo, obserwując życie mieszkańców. Dzięki przewodnikowi ze schroniska odwiedziliśmy wiele zakładów rzemieślniczych, między innymi garbarnię.

Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy był Rabat - stolica kraju, najbardziej europejskie z marokańskich miast. Później był Tanger, prom i pociąg do Polski.

1998
Indie i Nepal

W Indiach byłem z Jurkiem. Na początek przylecieliśmy do Delhi i kupiliśmy bilety autobusowe do Katmandu. Odjazd był za dwa dni, więc spędziliśmy ten czas na oglądaniu stolicy Indii. W samolocie spotkaliśmy Tadka i Zenka. Ten pierwszy był naszym przewodnikiem. Odwiedził Indie wiele razy i kiedy chodziliśmy po Delhi, podchodzili do niego ludzie i witali jak znajomego.

Podróż do Katmandu trwała dwie doby, z jednym postojem na noc przy granicy. W stolicy Nepalu spędziliśmy kilka dni, w czasie których szwendaliśmy się po mieście i odwiedzaliśmy różne okoliczne miejsca. Katmandu ma niesamowity klimat i bardzo ją polecam.

Następnie udaliśmy się autobusem do Waranasi. To miasto zajmuje szczególne miejsce w hinduizmie. Przepływa przez nie Ganges, w którym przez cały dzień kąpią się mieszkańcy miasta oraz przyjezdni. Dodatkowo każdy za punkt honoru stawia sobie, żeby właśnie w tym mieście zostały spalone jego zwłoki i wrzucone do rzeki. W czasie całego pobytu całymi dniami chodziliśmy po licznych schodach, które wzdłuż całego Gangesu schodzą do niego, widzieliśmy jak pali się zwłoki i zwiedziliśmy fort leżący po drugiej stronie rzeki.

Pociągiem udaliśmy się do Agry - miasta, które słynie z Taj Mahalu. W czasie podróży zgubiliśmy przewodnik, co utrudniło dalsze zwiedzanie Indii. Poza wymienionym już mauzoleum, w Agrze powinno się zobaczyć fort, a następnie jak najszybciej opuścić to nudne miasto. My zabawiliśmy tam o dzień za długo.

Zatrzymując się na noc w Dehli pojechaliśmy do National Corrbet Park. W parku żyją tygrysy, których niestety nie udało nam się zobaczyć - widzieliśmy jedyni odciski łap tego zwierzęcia. Widzieliśmy za to mnóstwo innej zwierzyny, a także pojeździliśmy na słoniu. Ciekawym przeżyciem była także podróż do i z parku.

Wróciliśmy do stolicy Indii i tam doczekaliśmy do terminu powrotu. Ponieważ nie mieliśmy przewodnika, w tym czasie nie zobaczyliśmy za wiele, ale udało nam się zwiedzić kilka fajnych miejsc. W ostatni wieczór przed opuszczeniem Delhi spotkaliśmy Tadka i Zenka.

Powrót także obfitował w ciekawe wydarzenia. Z powodu mgły odlot się opóźnił o 8 godzin. Przez to nie zdążyliśmy na samolot w Bukareszcie i musieliśmy spędzić tam noc. Na szczęści - ku naszemu zdziwieniu i wbrew temu, co mówił Tadek - rumuńskie linie lotnicze Tarom zafundowały nam hotel.

1999
Kenia

Kenię odwiedziłem z Aliną. Do Nairobi dotarliśmy w nocy i po załatwieniu formalności na lotnisku udaliśmy się do hotelu. Cały następny dzień spędziliśmy na chodzeniu po agencjach organizujących safari oraz w świątyniach sikhijskich. Następnego dnia pojechaliśmy do parków: Masai Mara oraz Nakuru. W sumie spędziliśmy tam cztery dni obserwując z samochodu różne zwierzęta - słonie, żyrafy, lwy, zebry, antylopy, flamingi i wiele innych.

Na safari poznaliśmy dwóch Francuzów - Juliena i Thomasa, z którymi udaliśmy się pod Mount Kenię - najwyższą górę Kenii. Wynajęliśmy przewodnika i po prawie trzech dniach wspinaczki dotarliśmy na tzw. szczyt trekingowy (4985 m). Dla mnie to był najprzyjemniejszy okres w Kenii.

Francuzi pojechali pod Kilimandżaro, a my udaliśmy się do Nakuru. Tam nasza agencja "Come to Africa Safari" miała przysłać legitymację, której nie oddali Alinie, i rzeczy zostawione przez nią w samochodzie. Po dwóch dniach, gdy okazało się, że jest tylko legitymacja, udaliśmy się w dalszą podróż.

Pojechaliśmy do Kakamega Forest - ostatniego skrawka lasu równikowego, który kiedyś pokrywał większość Kenii. Poza lasem nie było tam niczego ciekawego, więc drugiego dnia rano, najdziwniejszym środkiem lokomocji, taksówką rowerową, opuściliśmy las.

Po całodniowej podróży dotarliśmy do Charengani Hills. Tam w przepięknym otoczeniu, rodem z Pożegnania z Afryką, spędziliśmy dwa dni. W tym czasie troszkę chodziliśmy po otaczających górkach oraz wylegiwaliśmy się nad rzeką.

Kolejnym etapem podróży była Mombasa i Tiwi Beach nad Oceanem Indyjskim. Pływanie w nim nie należy do największych przyjemności, bo wzdłuż wybrzeża jest ostra rafa koralowa, a pływy wód sprawiają, że kąpiel jest możliwa tylko dwa razy dziennie.

Ostatni tydzień spędziliśmy nad jeziorem Naivasha. Na rowerach zwiedziliśmy park Hell's Gate, a pieszo weszliśmy na uśpiony wulkan Longonot. Rodzynkiem kończącym podróż była wizyta w domu przedstawiciela kenijskiej klasy średniej, który wcześniej zabrał nas na stopa.

2000
Norwegia (Lofoty)

W Norwegii byłem z Jackiem. Przyleciałem do Trondheim, a potem pociągiem pojechaliśmy na Lofoty. Pierwszego dnia padało. Poszliśmy w głąb lądu wzdłuż jakiegoś fiordu. Rano okazało się, że ciągle pada. Chcieliśmy wracać. W drodze powrotnej wyszło słońce. Wysuszyliśmy się i poszliśmy dalej. Po przeprawie jakąś łodzią wylądowaliśmy u stóp gór.

Pół nocy spędziliśmy na gigantyczniej plaży, która powstała po przypływie. Na drugi dzień weszliśmy na jeden z okolicznych szczytów. Po kolejnym noclegu, wertepami, wzdłuż fiordu, doszliśmy do nieczynnej elektrowni wodnej. Wdrapaliśmy się do miejsca, skąd zakład brał wodę - dwieście metrów wyżej były jeziora.

Przenocowaliśmy tam i kolejnego dnia, idąć ośnieżonymi graniami, doszliśmy do pustego schroniska. Zrobiliśmy sobie herbatę, wysuszyliśmy się i zeszliśmy do cywilizacji. Rano wsiedliśmy do pociągu i wróciliśmy - Jacek do Trondheim, a ja do Polski.

2000
Turcja

Po Turcji podróżowałem z Ewą. Poznaliśmy się przez Internet i umówiliśmy w Stambule. Z małymi problemami, ale udało nam się spotkać. Kupiliśmy bilety auti pojechaliśmy na wschód Turcji.

Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy były resztki monastyrów w Sumeli, zawieszone wysoko na skałach. Jak się później okazało, było to jedno z mniej ciekawych miejsc.

Dużo bardziej interesująca okazała się krótka wycieczka do Doertkilise. Zwiedziliśmy ruiny gruzińskich kościołów oraz - choć początkowo nie mieliśmy tego w planach - przespaliśmy się w tym, co pozostało po niewielkim kościółku niedaleko Yousufeli.

Dalszym etapem był Kars - mieliśmy tam okazję zobaczyć prawdziwy kurdyjski wieczór panieński i zjeść kolację z młodym małżeństwem. Miasteczko stanowiło też bazę wypadową do runi Ani. Resztki średniowiecznego miasta zajmują kilkaset hektarów i robią duże wrażenie. Spędziliśmy w nich tylko kilka godzin, a wypstrykałem tam chyba dwa filmy.

Następnym przystankiem było Dougbajazut. Cechą szczególną miasteczka jest bliskość gór, a w szczególności najwyższego wzniesienia Turcji - biblijnego Araratu. Odbyliśmy małą wycieczkę w góry, ale mimo sporych wysiłków (m.in. libacja alkoholowa w towarzystwie miejscowego kacyka) nie udało się nam nawet zaatakować szczytu. Trochę żal, ale z drugiej strony nie mogliśmy narzekać na brak wrażeń.

Pokonani przez miejscową biurokrację autostopem przez Van i Dijabakin udaliśmy się na Nemrud Dagi. Planowaliśmy tam wejść, ale zostaliśmy wwiezieni. O mało nie straciliśmy sporej ilości pieniędzy, ja aparatu, ale spędziliśmy noc wśród antycznych posągów, a mi udało się zrobić jedno z moich najlepszych zdjęć (tak uwazalem wtedy - teraz juz nie). Rano na szczycie spotkaliśmy Polaków, z którymi spędziliśmy resztę dnia zwiedzając okolicę.

Po drodze do Syrii odwiedziliśmy Sanli Urfę i Harran. O ile w Turcji potrafiliśmy się już dogadywać, o tyle po przekroczeniu granicy okazało się, że staliśmy się na powrót niemi. Nie na długo, bo spotkaliśmy syryjsko-polską rodzinę. Skorzystaliśmy z gościnności Danuty oraz Hedera i mieliśmy okazję poznać Syrię od środka.

Odwiedziliśmy Palmirę z greckimi ruinami i Damaszek, gdzie spotkaliśmy tę samą polską wycieczkę. Wspólnie zrobiliśmy mały wypad do Maluli, wypiliśmy kilka flaszek wina i rozjechaliśmy się - oni do Jordanii, a my do Aleppo. Tam poszwędaliśmy się po mieście, a Ewa kupiła fajkę wodną.

Wróciliśmy do Turcji i tam się rozjechaliśmy. Ja musiałem niedługo wracać, a Ewa miała jeszcze ponad tydzień. Odwiedziła m.in. Kapadocję, a ja próbowałem znaleźć możliwość zanurkowania. Nie udało się, więc wróciłem do Stambułu, zwiedziłem Hagię Sofię i odleciałem do Polski.

2003
Rosja - Syberia

Podróż
Podróż przebiegła bezproblemowo i wieloetapowo. Na początku dojechaliśmy do Terespola. Zarówno ja, jak i Gosia pierwszy raz przekraczaliśmy wschodnią granicę. O dziwo przejazd przez granicę trwał bardzo krótko. Bilet do Moskwy kupiliśmy przez jakiegoś Białorusina na dworcu. Twierdził, że bilety są już wykupione i da się je nabyć tylko przez niego. Podróż przebiegła spokojnie. Rano dojechaliśmy do Moskwy. Wymieniliśmy pieniądze i pojechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety na pociąg na ten sam dzień - na kupiejny, ale nasze miejsca były w różnych przedziałach. Na dworcu spotkałem Polaków jadących tym samym pociągiem.

Podróż koleją transsyberyjską trwała prawie 4 dni. Na początku przekonaliśmy do nas prowadnicę (konduktorkę) i dzięki temu mogliśmy mieszkać w tym samym przedziale. Naszymi współmieszkańcami byli dwaj młodzi żołnierze. Podróż był dość nudna.

Dojazd do gór
W Irkucku wylądowaliśmy w sobotę. Kupiliśmy mapy, ale nie udało nam się znaleźć biura podróży (chcieliśmy kupić bilety lotnicze na powrót) ani zadzwonić do domu (Gosia się dodzwoniła, ale nikt jej nie słyszał). Okazało się, że autobus do Niłowej Pustyni będzie dopiero we wtorek, więc poszukaliśmy hotelu - po sporych trudach udało się. Zdecydowaliśmy, że na drugi pojedziemy do Sljudzianki koleją podmiejską. W końcu dodzwoniliśmy się do domu - po uzyskaniu połączenia trzeba było nacisnąć guzik na aparacie, żeby zaakceptować rozmowę!

Kolej podmiejska jechała pięć godzin. Na miejscu przekonaliśmy się, że autobus jest na drugi dzień i mocno pada. Zamieszkaliśmy w hotelu kolejowym. Wcześniej dowiedziałem się, że w Niłowej jest straszna powódź. Chciałem się dowiedzieć czegoś od miejscowego GOPR-u, ale adres z przewodnika zaprowadził mnie do ostatniego domu w mieście (dalej był las), w którym mieszkała stara babuleńka. Mimo to pojechaliśmy. Z powodu rozmycia drogi przez powódź autobus musiał zawrócić dosłownie 100 metrów przed końcowym przystankiem.

Góry - do Szumaka
Na miejscu Gosia nawiązało od razu kontakt z rodziną Buriatów, którzy szli z Niłówki do domu. Przeprowadzili nas przez jakieś chaszcze - całe szczęście, bo powódź zerwała most. W pewnym momencie my skręciliśmy, a oni poszli dalej. Droga miała być prosta, ale od razu się zgubiliśmy. Wieczorem doszliśmy do rzeczki, ale okazało się, że nie tej. Powiedział nam o tym Buriat, który w miejscu, gdzie chcieliśmy się rozbić czekał na niedźwiedzia. W nocy przyszedł jeszcze raz do nas i po długich negocjacjach połączonych z groźbami oddałem mu swoją czołówkę. W zamian dostałem jego latarkę, która włączyła mi się później w plecaku i wypaliła.

Na drugi dzień odnaleźliśmy drogę idąc przez las z kompasem, ale kolejnego dnia znowu zgubiliśmy ją, by ponownie znaleźć. Dalej było już dobrze. Przeszliśmy przełęcz Szumak i w końcu doszliśmy do leczniczych źródeł, zwanych także Szumakiem.

Szumak
Szumak do to dziwne miejsce. Znajduje się tam ok. 100 źródeł o unikatowych właściwościach leczniczych. Jest tam też wybudowanych kilka - kilkanaście chatek, w których można mieszkać za darmo, o ile są puste (w lecie się to nie zdarza). Kuracjusze, którzy dolecieli tam helikopterem, codziennie piją wodę z różnych źródełek, biorą kąpiele w tych wodach oraz w borowinach. Jest też źródło radioaktywne z radonem, w którego wodzie można się kąpać. Spędziliśmy tam jeden dzień, zaliczając kąpiel. Szumak jest świętym miejscem Buriatów, co objawia się mnóstwem szmatek pozawieszanych tam, gdzie wypływają lecznicze wody.

Dalej nasz trasa miała wieść przez góry, ale spotkani w Szumaku starzy rosyjscy turyści odradzili nam to. Jedna z przełęczy była bardzo trudna i przy deszczu nie dalibyśmy rady jej przejść. Poszliśmy więc tzw. trasą rzeczną - wzdłuż kolejnych potoków, na końcu przełęcz i powrót do cywilizacji, a konkretnie uzdrowiska Arszan. Całość - od Niłówki do Arszana - to dwa tygodnie marszu i około 110 km.

Góry - do Arszana
Napisałem góry, ale szliśmy dość nisko. Tyle tylko, że cały czas pod górę albo na dół. Okazało się, że powódź w Sajanach była, ale jakieś dwa tygodnie temu. Zniszczenia były ogromne. Nieraz potoczek, który teraz miał pół metra szerokości, w czasie powodzi wyrył koryto szerokie na metrów kilkanaście i głębokie na trzy-cztery. Do tego dochodziły dziesiątki albo i setki drzew połamanych jak zapałki. Często ścieżka wchodziła do rzeki - po prostu przed powodzią biegłą trzydzieści metrów od brzegu, ale woda zabrała kawał tajgi. Często przekraczaliśmy potoki i udawało nam się robić to suchą stopą. Zwykle dawało się przejść po kamieniach lub powalonych drzewach. Raz musieliśmy sobie taką kładkę zbudować, ale po półgodzinie przerzuciłem jakąś kłodę i przeszliśmy. Sajany wschodnie, po których wędrowaliśmy to park. My dziwnym trafem wjechaliśmy do niego bez kupowania biletów. Ogólnie przez cały czas (pomijając źródła) szliśmy przez całkowite bezludzie.

Turystów mijaliśmy co dwa, trzy dni. Pogoda była dość dobra - tylko jeden dzień był cały deszczowy i tylko ten jeden raz przemokliśmy do suchej nitki. Poza tym było słonecznie, choć prawie każdej nocy padało. Raz była burza - rozbiliśmy się blisko rzeki. Pierwszy piorun trafił tak blisko nas, że nieźle się przestraszyliśmy. Burza jednak się szybko oddaliła. Tego dnia spotkaliśmy też Wołodię Rasputina. Facet mieszkał w górach, przeżył powódź (zaskoczyła go w nocy), a tak prywatnie był bardzo miłym świrem. Miał jakąś misję i przepowiedział koniec świata. Na 2012 - o ile pamiętam.

Pod sam koniec podróży spotkaliśmy grupę Polaków z pociągu - szli w przeciwną stronę. Ostatniego dnia przeszliśmy przełęcz arszańską i po całym dniu marszu doszliśmy do cywilizacji. Zjadłem pierwszy od dwóch tygodni normalny posiłek. Na drugi dzień rano byliśmy w Irkucku.

Irkuck i powrót
Zamieszkaliśmy w tym samym hotelu co poprzednio. Kupiliśmy bilety na powrót i odbyliśmy rejs rakietą czyli wodolotem po Bajkale. Kupując bilety na tę imprezę poznaliśmy Aleksandra - potomka polskich emigrantów, którzy z własnej woli osiedlili się na Syberii. My pożyczyliśmy mu pieniądze, a on kupił nam bilety, których już nie było. Niestety, podczas rejsu było bardzo zimno, padał deszcz i najgłębsze jezioro świata okazało się szarą, bezkresną taflą wody.

Poznaliśmy trochę Irkuck, główne miasto zachodniej Syberii - brudne, szare i zniszczone. W biurze podróży mieli zamiast monitorów ekrany LCD, ale nie obsługiwali kart kredytowych (choć na drzwiach była odpowiednia nalepka). Mało co nie spóźniliśmy się na samolot (musieliśmy biec do niego przez płytę lotniska), ale udało się. Lecieliśmy liniami noname (prawdopodobnie czelabińskimi). Ubikacja w pierwszym samolocie (było międzylądowanie) przypominała kibel z polskiego pociągu osobowego pod koniec długiej trasy. Trochę się przeraziłem, kiedy podchodząc do lądowania, nad lasem (lotniska nie było widać) samolot zaczął wypuszczać paliwo. Pamiętałem, że zawsze tak robią przed rozbiciem, żeby nie było pożaru. Ale szczęśliwie za lasem było lotnisko i usiedliśmy miękko na jego płycie.

Moskwa
W Moskwie zadzwoniłem do Dimitrija - jednego z redaktorów rosyjskiego CHIP-a, z którym kontaktowałem się jeszcze z Polski. Załatwiła nam mieszkanie swojej cioci (cioci w nim nie było :) - nie dość, że nie płaciliśmy za hotel, to mieliśmy całą "kwarcirę". W stolicy Rosji zobaczyliśmy Kreml, Gosia Lenina (mi zamknęli mauzoleum przed nosem), trochę centrum miasta. Koło Placu Czerwonego przypadkiem spotkaliśmy znajomych, z którymi mieliśmy jechać do Jakucji. Pożegnaliśmy Dimę i pojechaliśmy do Brześcia. Dość ciekawym doświadczeniem była podróż. My tylko obserwowaliśmy, ale mężczyźni z pociągi zadzierzgiwali przyjaźń międzysłowiańską przy dość dużym zużyciu napojów wyskokowych. Ostatnią czynnością było przekroczenie granicy i pomoc w przemycie alkoholu.

2003
Etiopia

Addis
Wylądowaliśmy w Addis Abbebie. Przylecieliśmy w styczniu, więc zostawiliśmy polską zimę i trafiliśmy w środek lata. W stolicy Etiopii spędziliśmy tylko tyle czasu, ile zajęło zaaklimatyzowanie się, kupno biletów na autobus do Lalibeli i zakup gazu do maszynki. Największym szokiem był dla nas dworzec autobusowy o świcie - ciemność, kilkadziesiąt smrodzących autobusów, dzikie tłumy, sprzedawcy biletów wykrzykujący miasto przeznaczenia i żadnych napisów.

Lalibela
Podróż do Lalibeli trwała dwa dni. Poznaliśmy ciekawych ludzi i sporo dowiedzieliśmy się o Etiopii. W Lalibeli zwiedziliśmy kościoły, dla których odwiedza się to miasto, ale nas rozczarowały. Byliśmy też w klasztorze na wzgórzu za miastem i przekonaliśmy się, jak bardzo brakuje nam kondycji.

Gonder
Kolejnym przystankiem było Gonder, które słynie z zamków królewskich. Ich zwiedzanie dostarczyło nam wiele satysfakcji. Byliśmy też świadkami święta, które odbywa się na pamiątkę chrztu Jezusa. Podczas wielkiego pochodu widzieliśmy turystów - niezbyt spotykana rzecz w Etiopii.

Góry Siemen
Główny punkt programu - treking. Przeceniliśmy nasze siły. Urzędnik sprzedający nam bilety zdziwił się, że nie bierzemy tragarzy, przewodnika czy mułów. Graliśmy twardzieli, ale potem okazało się... Szliśmy, powłócząc nogami, a przez pierwszy dzień szedł za nami człowiek z mułem i co chwila pytał, czy nie chcemy go wynająć. Duch był silniejszy od ciała - odmówiliśmy. Po pięciu dniach weszliśmy na Ras Dashen (ok. 4600 m n.p.m.). Trekking był bardzo przyjemny, choć męczący.

Bahir Dar, wodospad na Nilu
To miasto leży nad jeziorem Tana, z którego wypływa Nil Błękitny. Odwiedziliśmy wodospad na tej rzecze i nocleg u stóp, w namiocie zaliczamy do najbardziej udanych. Niestety - rano zjawili się turyści i czar prysnął... Odbyliśmy też rejs po jeziorze Tana i zwiedzaliśmy znajdujące się tam kościoły. Przez Addis pojechaliśmy na południe.

Arba Minch, Awassa
Nastąpiła całkowita zmiana klimatu. Na północy było wysoko , ciepło, ale sucho. Teraz się pociliśmy, ale otoczenie się poprawiło - wszędzie było pełno zieleni. Końcówkę potraktowaliśmy wypoczynkowo. Odwiedziliśmy park narodowy, gdzie chyba jako nieliczni nocowaliśmy. Pieszo tropiliśmy zebry, guźce i antylopy. O mało nie umarliśmy z pragnienia i zimna, ale było warto.

Awassa słynie z ptaków i targu rybnego. Ptactwa jest pełno - począwszy od olbrzymich marabutów, przez dziwne drapieżne, wodne do papug. Odbyliśmy małą przejażdżkę po jeziorze, by zobaczyć hipopotamy. Wróciliśmy do Addis, nakupiliśmy pamiątek i polecieliśmy do Polski sprawdzić, jak idzie Małyszowi.

2003
Indie

Głównym celem był treking w górach (Tso Moriri-Parang La-Kibbar, a po drodze jakiś szczyt). Miał zająć 2-3 tygodnie. Na miejscu okazało się jednak, że zdobycie gazu do palnika camping gas jest niemożliwe. Przestrzegano nas przed tym, ale wcześniej przez Internet namierzyłem dwa miejsca, gdzie podobno gaz jest.

Dolecieliśmy w niedzielę o 4 rano. Pierwsze dni w Dehli to było poszukiwanie gazu. Zjeździliśmy kawał miasta. Znaleźliśmy, ale do maszynki epi gas. Cały czas zmagaliśmy się z upałem (około 30 stopni) i wilgotnością (pewnie 99% - pociliśmy się nawet w nocy).

We wtorek wieczorem wyjechaliśmy do Manali. Tam znaleźliśmy ten sam gaz (ale po 100 Rs). Kupiliśmy maszynkę (150 Rs - bardzo mała)na karosene (prawdopodobnie olej napędowy) i 3 litry paliwa. Dowiedzieliśmy się też, że za dojazd do jeziora Tso Moriri koleś chce 500 USD. Poza tym straszyli nas, że pogoda może się zepsuć w każdej chwili. W efekcie zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Kibbar, wejdziemy na Parang La i wrócimy. Pojechaliśmy do Kazy.

Podróż była ciekawa, z kilkugodzinną przerwą na naprawę drogi. W Kazie zabawiliśmy jeden dzień i pojechaliśmy do Kibbar, skąd miał się rozpocząć treking. W sumie zajął on 8 dni. Pierwszego dnia zepsuła się maszynka do gotowania (konkretnie tłoczek), ale chłopak z wioski, w której spaliśmy pierwszej nocy, dał nam zepsutą część. Po drodze mieliśmy kilka przygód (zgubienie drogi, opady śniegu, brak wody i niskie temperatury itp), ale szczęśliwie weszliśmy na Parang La (5568 m n.p.m.) i wróciliśmy do Kibbar.

Po powrocie do Kazy (w niedzielę rano) postanowiliśmy, że pojedziemy do Sarahanu. Wymagało to zdobycia pozwolenia (przejeżdża się pod granicą z Tybetem), więc musieliśmy zaczekać do poniedziałku. Cały następny dzień spędziliśmy robiąc fotografię, ksero paszportów i wypełniając druki. Mieliśmy szczęście, bo z indyjską biurokracją nie ma żartów. Dodatkowo właściciel jedynego w mieście kserografu wydawał siostrę za mąż, ale wszystko się udało.

Droga dłużyła się. W połowie musieliśmy przerwać podróż, bo woda zmyła szosę. Za miejsce katastrofy przeprawiliśmy się kolejką linową (dziwna klatka zawieszona na stalowej linie) i mieliśmy przymusowy nocleg. Na miejsce dotarliśmy po ponad dwóch dniach podróży. "Wspaniały kompleks świątyń" okazał się jedną świątynią - ładną, ale nie wartą ponad trzech dni, które poświęciliśmy na dotarcie tam.

Kolejnym przystankiem była Szimla. Planowaliśmy się nie zatrzymywać, ale wyszło nam, że mamy ekstra dzień i możemy. Uzupełniłem filmy do aparatu, dałem się podrapać przez małpę (Gosi małpa weszła na kolana i delikatnie szukała jedzenia w kieszeni) i zrobiliśmy sporo nocnych zdjęć.

Żelaznym punktem wycieczek do Indii jest Waranasi. Nie mieliśmy czasu tam jechać, więc odwiedziliśmy inne święte miasto - Haridwar. Oczywiście nie równa się ono do Waranasi, ale też jest ciekawe. Włóczyliśmy się nad Gangesem i po uliczkach wypełnionych straganami i sklepikami z pamiątkami oraz dewocjonaliami. Opuściliśmy to miejsce z żalem.

Następny obowiązkowy punkt - Agrę - zobaczyliśmy. Ograniczyliśmy się do zwiedzenia Taj Mahalu i pojechaliśmy dalej.

Jaipur - tu też wszyscy sie zatrzymują na dłużej. My przespaliśmy się, zaliczyliśmy 4 godzinny spacer z wizytą w obserwatorium astronomicznym i ruszyliśmy dalej. Naszym celem był Bikener...

... a konkretnie leżąca 30 km za miastem świątynia szczurów. Zatrzymaliśmy się w hotelu w Bikenerze. Świątynia trochę nas rozczarowała. Spodziewałem się tysięcy szczurów, kłębiących się w postaci żywej, popiskujacj masy (oczywiście miały być wielkości kotów)... Szczurki były małe, rachityczne, chore i była ich może ze setka. Mimo to wycieczka była udana do momentu, gdy w połowie drogi zepsuła się motoriksza. Ostatnim punktem programu była wycieczka po starówce Bikeneru.

Powrót do Delhi, ostatnie zakupy i samolot do Moskwy. 12 godzin czekania, lot do Warszawy i 6 godzin na Dworcu Centralnym w nocy (samolot się spóźnił, więc uciekł nam ostatni pociąg do Wrocławia).

2004
Kirgistan

To był drugi nasz typowo górski wyjazd. Celem wyprawy był Pik Lenina (7134 m n.p.m.) - jeden z najłatwiejszych siedmiotysięczników. Pojechaliśmy w większej grupie. Oprócz mnie i Gosi byli Darek i Maciek z Gliwic. Darek był już pod Leninem kilka lat temu, ale dotarł do grani powyżej drugiego obozu. Na miejscu mieli dołączyć także Ewa, z którą byłem w Turcji, oraz jej znajomi: Strażak i Ania.

Pociągiem pojechaliśmy do Moskwy. Tam wsiedliśmy w samolot i polecieliśmy do Biszeku. Kolejny etap to kilkunastogodzinna podróż samochodem do Oszu. Tam spotkaliśmy Ewę i jej znajomych. Załatwiliśmy wszystkie sprawy papierowe, kupiliśmy jedzenie, wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy w góry.

Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do bazy pod Leninem. Działalność górską trzeba podsumować tak: ja z Gosią oraz ekipa Ewy dotarliśmy do trzeciego obozu (6200 m n.p.m.). Z powodu pogorszenia się pogody i braku czasu nie mogliśmy iść dalej. Darek oraz Maciek mieli kilka dni więcej i im udało się zdobyć szczyt.

Grupa Ewy pojechała do Uzbekistanu, a my do OSzu. Ppędziliśmy tam kilka dni, włócząc się po bazarze. Następnie pojechaliśmy do Biszkeku, samolotem do Moskwy i pociągiem do Polski.

Z jednej strony przed wyjazdem kuśtykałem (ból kolana) i w planach miałem dotarcie do jedynki, może dwójki, choć jednocześnie liczyłem się z tym, że mogę nie ruszyć się z bazy. Z drugiej pozostał niedosyt, bo zabrakło nam nie tak wiele.