WYPRAWA.netwersja polska
Aktualności
-----
Galeria

Informacje

Trasa

Sponsorzy

Nasze

O

Kontakt


Olympus Mons Projekt "Wrocław na szczytach świata", który stawia sobie za cel zdobycie Korony Ziemi. Wiele informacji praktycznych, opisy i zdjęcia z wypraw w różne góry naszego globu.
Gosia, 2005-11-28 12:10:45
Ponad 300 trab!
Co my tu mamy? Jakie zwierzeta przyciagaja w Zoo najwiecej zwiedzajacych? Malpy? Owszem, sa zabawne, bujaja sie na ogonach, ale potrafia tez platac brzydkie figle. Lwy? Potezne koty, ale w malej klatce wzbudzaja raczej wspolczucie niz respekt. Jest jednak wybieg, przed ktorym staja duzi oraz mali i z zachwytem wpatruja sie w... slonia. Juz samo patrzenie na takiego olbrzyma daje wiele radosci, a wyobrazcie sobie co by bylo, gdyby mozna do niego podejsc, poglaskac po trabie, lub wdrapac sie na jego grzbiet. Rewelacja, co? A co powiedzielibyscie, gdyby sloni bylo 300 albo i wiecej? Niemozliwe?

Podczas przygotowan do parady. W polnocno-wschodniej Tajlandii lezy male miasto Surin. Przez wiekszosc roku nic sie w nim nie dzieje. Jednak w kazdy trzeci weekend listopada zapelnia sie sloniami, ktore sciagaja tam na swoje swieto. W slad za nimi przyjezdzaja tlumy turystow, hotele wypelniaja sie, a ceny pokoi rosna nawet trzykrotnie. Chcac znalezc tani nocleg (i oczywiscie obejrzec slonie), przyjechalismy do Surinu trzy dni wczesniej.

Slonie spacerujace po ulicach nie byly niezwyklym 

widokiem. Jakie bylo nasze zdziwienie, gdy bez problemu udalo nam sie dostac niedrogi pokoj, a w miescie nie zauwazylismy zadnego turysty. Juz myslelismy, ze swieto odwolano, gdy, jedzac kolacje, ujrzelismy wielka szara gore poruszajaca sie w naszym kierunku. Tego wieczoru widzielismy jeszcze cztery slonie idace ulica. Ich wlasciciele zachecali nas do przejazdzki, ale poki co ograniczylismy sie do podziwiania zwierzat z daleka.

Karmienie slonia na ulicy Surinu. Nastepnego ranka posunelismy sie o krok dalej - nakarmilismy slonia. Poszlo nam o tyle latwiej, ze zwierze, ktoremu podawalismy trzcine cukrowa, bylo sloniowym nastolatkiem. Karmienie okazalo sie super zabawa. Ustanowilismy wiec budzet na dzienne wydatki zwiazane z ta rozrywka. Kulminacja nastapila dwa dni pozniej, kiedy to miasto przygotowalo oficjalny bufet dla sloni.

Ten olbrzymi slon wzbudzil furore. Wszystko zaczelo sie jednak od piatkowej parady. Skoro swit i bez sniadania pobieglismy w poblize dworca kolejowego. Bylo tam juz kilka sloni oraz male grupy tancerzy ubranych w tradycyjne stroje. Przez nastepne godziny przybywalo zwierzat, przebierancow, pojawili sie tez turysci. w pewnym momencie zrobilo sie poruszenie. Na duzej ciezarowce przyjechal ogromny slon z 1,5-metrowymi klami. W zyciu czegos takiego nie widzialam. Wzbudzal taki respekt, ze dopiero po 15 minutach zdecydowalam sie do niego podejsc.

Podczas parady. W koncu parada ruszyla. Na poczatku tancerze, potem kapela, a za nimi ponad 300 sloni. Wzdluz ulicy staly tlumy ludzi z aparatami, kamerami oraz bananami do karmienia zwierzat. Niektore byly bardzo zarloczne - widzialam, jak sloni wyrwal turyscie reklamowke z owocami i pozarl calosc, lacznie z torba. Pochod zakonczyl sie na glownym placu miasta, wokol ktorego staly pieknie udekorowane stoly zawalone przeroznymi owocami i warzywami. Kazdy, kto mial na to ochote, mogl nakarmic slonia.

Wielkie zarcie. Wszystko wygladalo pieknie, gdy na plac kroczyla glowna grupa zwierzat. Wtedy nastapila katastrofa. Slonie rzucily sie do stolow, widzowie do ich karmienia, a bardziej zapobiegliwi Tajowie do ladowania owocow do workow. Na placu klebil sie dwoch cztero- oraz dwunoznych stworzen i trzeba bylo bardzo uwazac, by nie zostac zdeptanym przez olbrzyma lub zduszonym miedzy dwoma innymi. Najbezpieczniej bylo na grzbiecie slonia. Jednak aby sie tam dostac, trzeba bylo przebrnac przez tlum chetnych do przejazdzki i minac gromade zwierzat czekajacych na zaladunek lub wyladunek pasazerow. Gdy po godzinie wszystkie owoce byly zjedzone, rozdeptane lub skradzone, udalismy sie na nasze sniadanie.

Nie ma jak u mamy. Nie mielismy jedna duzo odpoczynku, bo trzeba bylo biec na stadion, gdzie tego dnia odbywala sie proba generalna glownego przedstawienia. Na poczatek miala byc parada sloniatek z mamami. Pojawil sie jednak tylko jeden maluch, ale bardzo slodki. Byl bardzo niesmialy i chowal sie miedzy nogami mamy. Czasem tylko zbieral sie na odwage i podbiegal do widzow. Podszedl tez do nas i moglismy poglaskac go po trabie.

Pokazy sloniowych mozliwosci. Po krotkiej ceremonii religijnej przez murawe przebiegly wszystkie slonie biorace udzial w swiecie. Nastepnie 40 zwierzat stanelo w kole i pokazywalo rozne sztuczki. Utworzyly piramide, krecily hula-hop, stawaly na trabie, malowaly koszulki (do kupienia za 7,5 dolara), tanczyly itp. Odbyly sie zawody sportowe: konkurs rzutow do kosza, mecz pilki noznej oraz polo. Bylo zabawnie. Slonie dostawaly zolte i czerwone kartki (za noszenie pilki traba), a zmagania futbolowe zakonczyly sie seria rzutow karnych.

120 chlopa na slonia to za malo. Ciekawe bylo rowniez przeciaganie liny. Na jednym koncu stanal slon, drugi chwycili ludzie. Byly trzy proby. W kazdej uczestniczyla wieksza liczba osob. Choc w ostatniej bylo ich az 120, slon bez problemu polozyl wszystkich na ziemie.

Inscenizacja bitwy. Przestawienie zakonczyly sie bardzo barwna inscenizacja bitwy. Na poczatek wystrzelily armaty, a nastepnie ruszyly na siebie armie czerwonych i niebieskich, wspomaganych bojowymi sloniami. Wszystko robilo ogromne wrazenie. Dymy zasnuly stadion, slychac bylo szczek metalu i ryk sloni, a zolnierze dawali z siebie wszystko, by pokonac wroga. Wystepy bardzo nam sie podobaly. Nie zalowalismy, ze sie skonczyly, bo wiedzielismy, ze nastepnego dnia znowu je obejrzymy.

300 sloni na raz robilo wrazenie (wiekszosc poza 

kadrem :). Rano wstalismy wczesnie, zeby kupic bilety. Drozsze mozna bylo zarezerwowac, ale tansze sprzedawano dopiero przed przedstawieniem. Poszlismy na stadion i... bardzo sie zmartwilismy. Okazalo sie, ze aby moc zrobic dobre zdjecia, musimy wydac na bilety 25 dolarow. Nasz budzet tego nie przewidywal. Postanowilismy sie wiec rozdzielic. Marcinowi kupilismy bilet, a ja znalazlam sobie wygodne miejsce za plotem wsrod tlumu Tajlandczykow i obejrzalam pokazy za darmo. Mimo, ze progam juz znalismy, obejrzelismy go z zachwytem. Tym bardziej, ze tym razem aktorzy bardziej sie starali, a wszystko odbywalo sie z wieksza gala.

Przedstawienie swiatlo i dzwiek. Tego dnia czekalo nas jeszcze jedno spotkanie z "trabalskimi". Wieczorem obejrzelismy przedstawienie typu swiatlo i dzwiek, ukazujace wydarzenia z historii Surinu zwiazane ze sloniami. Pokaz urozmaicaly tance ludowe oraz sztuczne ognie.

Inscenizacja bitwy. W ten wystrzalowy sposob moglismy zakonczyc nasz udzial w surinskim swiecie. Jednak nastepnego dnia rano zapragnelam ujrzec ogromne zwierzeta jeszcze raz. Wyciagnelam zaspanego Marcina z lozka i pobieglismy na stadion po raz trzeci. Ja zajelam moje poprzednie miejsce za plotem, a Marcin, chcac zrobic dobre zdjecia, tylnym wejsciem wkrecil sie do najdrozszego sektora. Nie musze chyba dodawac, ze znowu bardzo nam sie podobalo i gdyby byla taka mozliwosc, poszlibysmy na pokazy ponownie. Niestety, byl to juz koniec swieta, a my mielismy juz w kieszeni bilety na wieczorny pociag do Bangkoku.


skomentuj


Marcin, 2005-11-24 11:36:10
Inna Azja
Nowoczesne centrum Udon Thani.Przejezdzajac Most Przyjazni, wkroczylismy w inny swiat. Kambodza i Laos przyzwyczaily nas do drewnianych chat na palach, wiosek, w ktorych biegaly bose dzieci, kury i swienie, wyboistych drog bez asfaltu i prawie calkowitego braku supermarketow. W Tajlandii jezdzimy wielopasmowymi trasami szybkiego ruchu, wioski jakby zniknely, a supermarkety mozna znalezc prawie na kazdym rogu. Pojawily sie tez kioski z gazetami, ktorych w tamtych krajach nie bylo.

Tak wygladaja drogi w Tajlandii (kiedy takie beda w Polsce?). Gdy wyjezdzalismy z Polski, nie mielismy zadnych planow zwiazanych z Tajlandia. Przewodnik po tym kraju kupilismy dopiero w Wietnamie. Przegladajac go, Gosia natrafila na informacje o swiecie sloni w Surinie. Poniewaz do tego wydazenia pozostalo nam osiem dni, postanowilismy spedzic je, jadac powoli w kierunku miasta, w ktorym sie ono odbywalo, odwiedzajac po drodze niektore atrakcje polnocno-wschodniej Tajlandii.

Park Buddy w Nong Khai Na poczatek zwiedzilismy przygraniczne Nong Khai. Przewodnik reklamowal piec miejsc wartych zobaczenia. My wybralismy cztery. Najbardziej spektakularny okazal sie Park Buddy. Zostal stworzony przez tego samego mnicha, co podobne miejsce niedaleko Wientianu. Luang Pu uciekl z Laosu po dojsciu do wladzy komunistow i widac, ze wykorzystal doswiadczenie zdobyte przy budowie pierwszego parku. Posagi po tajlandzkiej stronie sa duzo wieksze, bardziej fantastyczne i misternie udekorowane. Ciekawe byly dwie niedokonczone postacie, bo pozwalaly przekonac sie, jaka technika budowano figury. Szkielet murowano ze zbrojonej cegly, a szczegly postaci robiono w cemencie. Atrakcyjna okazala sie rowniez swiatynia lesna - najbardziej kolorowa budowla sakralna, jaka do tej pory widzielismy. Zatopionej stupy nie udalo sie zobaczyc, bo poziom wody w Mekongu byl zbyt wysoki, a posag Buddy ze zlota glowa wygladal jak setki innych.

Pokaz tanca roslin. W Udon Thani zatrzymalismy sie tylko dla "tanczacych roslin". W wiosce nieopodal miasta znajduje sie plantacja storczykow slynna z produkcji perfum oraz roslin (nie sa to orchidee), ktore poruszaja sie pod wplywem dzwieku. Rzecz ta wydala nam sie tak nieprawdopodobna, ze postanowilismy zobaczyc ja na wlasne oczy. Rzeczywiscie, gry pracownica plantacji przystawila do rosliny grajaca zabawke, najmniejsze listki zaczely sie wolno skladac. Gdy muzyka ustala, rownie niespiesznie wrocily do swojej pierwotnej pozycji. Do tanca bylo daleko, ale i tak robilo to wrazenie.

Khmerskie ruiny w Pimai. Naszym kolejnym przystankiem bylo Nakhon Ratchasima (Korat), wokol ktorego rozrzucone sa khmerskie ruiny. Na poczatek pojechalismy Pimai. Swiatynia, ktora zobaczylismy, nie zrobila na nas duzego wrazenia. Z jednej strony bylo to deja vu z Angkoru, ale z drugiej w najmniejszym stopniu nie dorownywala mu atrakcyjnoscia (trzeba przyznac jednak, ze glowna wieza byla odnowiona bardzo starannie). Dodatkowo trafilismy na swieto i tlumy turystow. Pozostalych khmerskich ruin postanowilismy wiec nie zwiedzac.

Wielki fikus beniamin - to naprawde jest jedno drzewo! Wyjazd do Pimai nie byl jednak strata czasu. Spodobalo nam sie bowiem wielkie drzewo rosnace za miastem. Nie bylo wysokie, ale z daleka wygladalo jak zagajnik. Na tabliczce przyczepionej do pnia przeczytalismy, ze ma ono 350 lat i zajmuje obszar ok. 400 m kw. Jakiez bylo nasze zdziwienie, gdy okazalo sie, ze to przedziwne drzewo to fikus beniamin, ktory w troche mniejszej wesji rosnie u nas w doniczce na oknie. Po powrocie trzeba bedzie na niego uwazac.


skomentuj


Marcin, 2005-11-09 15:54:53
Trzy stolice
Swiatynia w Luang Prabangu. Na koniec naszego pobytu w Laosie odwiedzilismy trzy najbardziej turystyczne miejsca w tym kraju - Luang Prabang, Vang Vieng Wientian. Luang Praban to dawna stolica - krolewskie miasto. Polozone jest w gorach i nad Mekongiem, dzieki czemu ma bardzo przyjemny klimat. W miescie znajduja sie az 33 swiatynie. Glowna ulica to ciag kolonialnych domow, w ktorych sa knajpki, sklepy z pamiatkami i agencje turystyczne, poprzetykane swiatyniami.

W jaskini Pak Ou. Zwiedzanie Luang Prabangu rozpoczelismy od wizyty w krolewskim palacu. Bardzo nam sie tam podobalo. Wsrod darow dla wladcy zauwazylismy drobiazg z Polski - miniaturowy Szczerbiec, wygladajacy jak tania pamiatka z Krakowa. Wstyd - moglismy sie lepiej postarac. Przez cztery dni codziennie odwiedzalismy rozne swiatynie. Wybralismy sie tez na wycieczke lodzia do jaskini Pak Ou. W dwoch pieczarach zgromadzono tysiace najrozniejszych posagow Buddy. W drodze powrotnej odwiedzilismy dwie wioski. W jednej wytwarza sie alkoholowe trunki ryzowe, w drugiej papier zawierajacy m.in. fragmenty kwiatow i lisci. Tak naprawde wioski zyja ze sprzedazy pamiatek turystom. W prawie kazdym domu byl sklep, niekiedy bardzo duzy.

Wieczorne modly.Podczas zwiedzania jednej ze swiatyn w Luang Prabangu zaczepil mnie mnich. Po krotkiej rozmowie zaprosil nas do siebie. Jego pokoj wygladal podobnie do tych, ktore sa w polskich internatach lub akademikach (lozko, biurko, szafka z ksiazkami, a na scianach plakaty mlodziezowych idoli). Na koniec wizyty zaproponowal nam poprowadzenie lekcji angielskiego. Odbyly sie one w malym domku na tylach swiatyni. W pierwszej grupie wiekszosc stanowili mlodzi mnisi ubrani w pomaranczowe szaty. Druga to "cywile", w wieku od 17 do 35 lat. Byla sympatycznie, a wszyscy bardzo sie starali wypasc jak najlepiej.

Gosia oddaje krew.Kolejna rzecza, jaka zrobilismy dla lokalnej spolecznosci bylo oddanie krwi. Zachecily nas do tego ulotki, w ktorych bylo napisane, ze jednostka tego plynu kosztuje 30-40 dolarow, a z braku pieniedzy ludzie czasto umieraja. Miejscowy Czerwony Krzyz pieniadze na swoja dzialalnosci zarabia m.in. swiadczas uslugi masazu i sauny ziolowej. Aby polaczyc przyjemne z pozytecznym, wyslalismy Gosie na masaz.

Wieczorny targ z pamiatkami w Luang Prabangu.Czesc glownej ulicy miasta wieczorem byla zamykana i zmieniala sie w targ z pamiatkami. Towary byly rozkladane na matach i oswietlane zarowka wiszaca na patyku. Sprzedawano tam chyba wszystko - od bibelotow, przez lampiony do ubran i poscieli. Na targu mozna bylo sie tez tanio najesc. Za duzy talez wegetarianskiego jedzenia placilo sie 0,5 dolara.

Poranne rozdawanie jedzenia mnichom.Wieczorem mozna bylo rowniez posluchac spiewow mnichow, ktorzy zbierali sie ok. 18 w swiatyniach. Nam bardzo sie to podobalo. Wiekszosc turystow wybierala jednak poranne (6 godzina) rozdawanie jedzenia mnichom. Na chodniku ustawialy sie starsze panie oraz turysci z koszykami wypelnionymi glownie klejacym ryzem. Obok w rzedzie szli mnisi, ktorym do misek nakladano male porcje jedzenia. Oczywiscie wszystko odbywalo sie przy blysku fleszy.

Turysci w Vang Viengu.W Vang Viengu nigdy nie mieszkali wladzcy Laosu. Jest to za to stolica turystycznego dekadentyzmu. Pierwszy obrazek, jaki tam zobaczylismy, to byly knajpki, w ktorych na poslaniach lezeli przybysze z Zachodu, ogladajac stare odcinki "Przyjaciol" i saczac drinki. Jednym z popularniejszych napitkow byl tzw. "happy shake", czyli owocowy koktajl z dodatkiem marihuany. W wersji dodajacej szczescia byly tez herbata, nalesniki i pizza. Mozna bylo tez zamowic takze potrawy z grzybkami halucynogennymi i opium.

Okolice Vang Viengu.Mimo to wioska ma wiele uroku. Oprocz opisanych atrakcji turysci mieli do dyspozycji splyw rzeka na detce od traktoru (normalnie 40 minut, wliczajac przystanki w nabrzeznych knajpach - caly dzien) oraz wycieczki po przepieknej okolicy. W pobliskich gorach az roilo sie od ciekawych jaskin.

Jaskinia Phu Kham.My wybralismy sie do dwoch: Phu Kham i jaskini Pyton. Jesli nie ma sie latarki, mozna zwiedzic tylko poczatek tej pierwszej. Duzo ciekawiej jest jednak zapuscic sie w ciemnosci. Znajomy Czech polecal nam zwiedzenie tunelu odchodzacego od jaskini, ktorego jednak nie znalezlismy. Przez dwie godziny penetrowalismy najdalsze zakatki pieczary. Po wyjsciu z groty nie omieszkalismy wykapac sie w malej, ale glebokiej sadzawce z chlodna, turkusowa woda. Specjalnie dla turystow przygotowano hustawki nad woda i drabinke, ulatwiajaca skoki z galezi.

W jaskini Pyton.Mimo, ze bylo pozno, zdecydowalismy sie pojechac do drugiej jaskini. "Pyton" ma dwa kilometry dlugosci i zwiedzalismy go z jego wlascicielem i przewodnikiem w jednej osobie (ma jeszcze trzy inne groty). Po godzinie, nie dotarwszy do konca, musismy wracac, bo zaczel robic sie wieczor. Najpierw czekal nas 30 minutowy marsz w zapadajacych ciemnosciach przez blotniste pola ryzowe, potem 1,5-godzinna jazda rowerem, podczas ktorej dwa razy przeprawialismy sie przez rzeke (byly mosty, ale platne). Po drodze zlapalismy jeszcze gume i do Vang Viengu dotarlismy ok. 19.30. Nastepnego dnia, zamiast detek, wybralismy kajaki, ktorymi poplynelismy do Wientianu. Najwieksza zabawa byla podczas pokonywania progow wodnych oraz skakania do wody z osmiometrowej skaly.

Wielka Swieta Stupa w Wientianie. Pobyt w Laosie zakonczylismy w Wientianie - obecnej stolicy panstwa. Spedzilismy tu sporo czasu, ale glownie z tego powodu, ze przedluzalismy laotanska wize i zalatwialismy tajlandzka. Odwiedzilismy tez najwiekszy zabytek tego kraju - Wielka Swieta Stupe (Pha That Luang) oraz tzw. Park Buddy. W tym ostatnim miejscu zgromadzono kilkadziesiat posagow Buddy oraz hinduistycznych postaci. Miejsce bylo ciekawe, ale mialo cos z kiczowatej lichenskiej Golgoty.

Kensaku Sato grajacy na bebnach wadaiko. Z Wientianu wyjezdzamy jutro. Dodatkowy dzien zostalismy z powodu darmowego koncertu japonskich bebniarzy - przynajmniej tak myslelismy. Na miejscu okazalo sie, ze muzyk jest jeden, w porywach dwoch i miny nam zrzedly. Przedstawienie bylo jednak rewelacyjne. Japonczyk zlapal swietny kontakt z publicznoscia, a w "gary" walil za dziesieciu. Wyszlismy zachwyceni, a Gosia jeszcze w sali powtarzala, ze chce ten najwiekszy beben.


skomentuj


Marcin, 2005-11-06 13:23:00
Polnocny Laos
Dolina Amfor. Po rozstaniu z dziewczynami pojechalismy do Phonsavan. Wedlug przewodnika mialo to byc jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Laosie. Zdziwilismy sie, bo przez pol dnia nie spotkalismy tam nikogo. Bylo nam to nie na reke, bo chcielismy pojechac na wycieczke do Doliny Amfor, a cena zalezala od liczby uczestnikow. Po prawie calym dniu latania po miescie udalo nam sie zgromadzic 9 osob - oznaczalo to 3-4 dolary za osobe. Wieczorem poszlismy wszyscy do agencji (bylo nas juz jedenascioro) i uslyszelismy cene 6,5 dolara. My zaproponowalismy 5 dolarow. Przedstawiciel agenci zgodzil sie, ale jesli wezmiemy innego przewodnika. Wtedy chlopak z Australii powiedzial, ze 1,5 dolara to dla niego nic i woli miec dobrego przewodnika (nikt nie powiedzial, ze ten drugi mial byc zly). Zanim zdazylismy zareagowac, wszyscy zgodzili sie z Australijczykiem. Spojrzelismy po sobie zdumieni - w zyciu nie widzielismy takich jeleni. Na wlasne zyczenie zaplacili prawie dwa razy tyle. Nie mielismy ochoty nigdzie z nimi jechac i wyszlismy.

Tajemnicze amfory.Amfory odwiedzilismy w koncu na piechote. Byly blizej, niz podawal przewodnik (tylko 11 km - tylko 2,5 godziny marszu). Spotkalismy tam tez "nasza" wycieczke. Okazalo sie, ze chlopak, ktory podbil jej cene, nie pojechal wcale. Na obszarze ponad hektara lezalo 250 kamiennych naczyn. Najwieksze wazylo 6 ton i mialo 2,5 metra wysokosci. W okolicy sa jeszcze dwa duze skupiska amfor i wiele mniejszych. Pochodzenie i przeznaczenie dzbanow wciaz stanowi tajemnice. Niestety, az 20% naczyn zostalo zniszczonych podczas amerykanskich bombardowan polnocnej czesci kraju w czasie wojny z Wietnamem.

Oryginalne ogrodzenie.Inna pozostaloscia z tamtych czasow sa niewybuchy tkwiace do tej pory w ziemi. Wiele wojskowego zlomu (przewaznie oslony bomb lotniczych) sluzy miejscowej ludnosci jako material do budowy ogrodzen, kwietniki, roznego rodzaju podpory itp. Kilka organizacji oczyszcza Laos z min i pociskow, ale nadal wielu ludzi (szczegolnie dzieci) traci rece, nogi, a czasem nawet zycia. Z powodu niewybuchow w Laosie zalecane jest nie zbaczanie ze sciezek.

Jeden ze schronow w Vieng Xai.Nastepnym przystaniem w naszej podrozy bylo Vieng Xai - mala wioska w gorach polnocnego Laosu. Slynie ona z wykutych w skalach schronow, w ktorych podczas osmioletnich bombardowan ukrywali sie przywodcy partii komunistycznej (m.in. pozniejszy prezydent). Ciekawe jest to, ze oficjalnie wojny w Laosie nie bylo. Amerykanscy piloci latali w cywilnych ubraniach, a w wypadku zestrzelenia mieli rozgryzc kapsulke z trucizna. W latach 1964-1972 srednio co 8 minut wybuchala w Laosie bomba.

Wyscigi lodzi podczas swieta na zakonczenie pory deszczowej.Przed zwiedzaniem schronow porozmawialismy po rosyjsku z miejscowym oficjelem, ktory 30 lat temu studiowal w Stalingradzie. Nastepnie przydzielono nam przewodnika i ruszylismy w droge. Po drodze do jaskin zauwazylismy wielki krzak gwiazdy betlejemskiej. Przewodnik wyjasnil nam, ze Laotanczycy jedza jej liscie z miesem. Po chwili dodal ze smiechem, ze jego rodacy jedza wlasciwie wszystko.

Na straganie w dzien targowy...Nie odbiega to od rzeczywistosci. Na straganach i w menu widzielismy robaki, osy oraz ich larwy, jaszczurki, wroble, wiewiorki, koty, pasikoniki, dzikie ptaki i rozne inne zwierzeta, ktorych nie umiemy nawet nazwac. W przewodniku wyczytalismy, ze wielu Laotanczykow wiekszosc miesa uzyskuje z lowiectwa. Ja i Gosia nie jemy tak roznorodnie. Z powodow oszczednosciowych naszym nasza glowna potrawa (w Laosie, Kambodzy i Wietnamie) jest smazony ryz z warzywami i/lub jajkiem. Jest dobry, czasem nawet bardzo smaczny, ale pod koniec pobytu w Laosie mielismy go dosyc. Proby urozmaicenia menu nie zawsze byly udane. Raz na przyklad zamiast rybnego gulaszu dostalem ostra zupe z kawalkami nieoskrobanej ryby.

Widok na rzeke Nam Ou w Nong Khiaw.Przewodnik zachwalal rejs z Nong Khiaw do Muang Ngoi Neua, ale tak nam sie spodobalo w pierwszej miejscowosci, ze w niej zostalimy. Przypadly nam do gustu widoki - strzeliste gory otaczajace wioske. Podobne krajobrazy sa w calym polnocnym Laosie, ale te wokol Nong Khiaw wydaly nam sie szczegolnie piekne.

Tradycyjne stroje nosza jeszcze sprzedawczynie pamiatek. Po dluzszej podrozy dotarlismy do Muang Sing. Glowna atrakcja byly tam barwne gorskie plemiona, ktorych wioski mozna zwiedzac pieszo lub na rowerach. Wybralismy to drugie rozwiazenie. Przez wiekszosc drogi przeklinalismy laotanskie rowery dla przedszkolakow (czesciowo nieslusznie, bo na koniec okazalo sie, ze przez caly czas bylo delikatnie pod gore). I choc dojechalismy do Chin, widzielismy tylko dwie panie w lokalnych strojach. Czech, ktory byl tu trzy lata temu, powiedzial nam, ze przez ten czas kobiety wyprzedaly swoje ozdoby m.in. turystom, a wioski stracily swoj charakter (np. pojawily sie w nich anteny satel


skomentuj


Marcin, 2005-11-03 13:42:14
Poludniowy Laos
Szybka lodz, ktora zawiozla nas do granicy kambodzansko-laotanskiej. Znowu mamy zaleglosci internetowe. W Laosie trudno o dostep do Sieci, a jak jest, to drogi i wolny. Zwiedzanie kraju rozpoczelismy od... przekroczenia granicy. Zwykle to nic takiego, ale tym razem bylo inaczej. Po dojechaniu do Stung Trengu przesiedlismy sie na szybka lodz. Byla napedzana silnikiem samochodowym. Mknela 40 km/h i ogluszala wszystkich dookola oraz wewnatrz niej. Po 30 minutach dotarlismy do posterunku kambodzanskiego. Z relacji innych podroznikow wiedzielismy, ze przedstawiciele sluzb granicznych pobieraja haracz za wbicie stempelka do paszportu.

Posterunek graniczny po stronie kambodzanskiej. Kambodzanscy pogranicznicy chcieli 2 dolary od osoby, ale odmowilismy placenia. Angielski turysta, ktory jechal z nami, powiedzial, ze slyszelismy, iz tej oplaty juz nie ma i zaplacimy tylko wtedy, gdy zobaczymy papier informujacy o niej. Po 10 minutach oficer poddal sie i zwrocil nam paszporty z wbitymi pieczatkami. Po stronie laotanskiej nie poszlo tak latwo. Probowalismy wszelkich sztuczek, lacznie z udawanym dzwonieniem do ambasady (byla niedziela i Laotanczyk o tym wiedzial) i grozbami - nic nie pomoglo. Ja z Gosia bylismy gotowi czekac, az nasz przepuszcza za darmo, ale Ania i Iwona nie mialy tyle czasu. Po godzinie przepychanek zaplacilismy po dwa dolary i pojechalismy dalej.

Zachod slonca nad Mekongiem. Wyladowalismy na Don Khon - wyspie na Mekongu. Przez dwa dni odpoczywalismy po zwiedzaniu Angkoru i dwoch dniach jazdy do granicy. Dziewczyny znalazly jeszcze sily na odwiedzenie wodospadu, ale ja tylko odsypialem i bujalem sie na hamaku, wpatrujac sie w rzeke przeplywajaca metr od naszego bungalowa. Wieczorami podziwialismy tez przepiekne zachody slonca.

Warany pospolite na straganie. Miasto, do ktorego pojechalismy nastepnie, nie pasowalo do naszych wyobrazen o Laosie. W Pakse byl supermarket, zamiast targowiska centrum handlowe, a do Wientianu kursowaly luksusowe, dwupiertrowe autobusy. Niemile zaskoczyly tez nas ceny - liczylismy na opychanie sie tanimi owocami, a okazalo sie, ze jest drozej niz w Wietnami i Kambodzy. Na szczescie kolejne miejsce, ktore odwiedzilismy, wygladalo zupelnie inaczej.

Slon tak jak czolg - przejdzie wszedzie.Plaskowyz Bolaven to siatka pol ryzowych, geste lasy i klimatyczne wioski. Tadlo przyciaga turystow atmosfera oraz 10-metrowym wodospadem, ale my (a szczegolnie Gosia) przyjechalismy tam dla sloni. W tym miejscu najtaniej mozna bylo odbyc na nich przejazdzke. W wiosce okazalo sie, ze jest to drozsze, niz podawal przewodnik. Poniewaz ja jezdzilem juz na sloniu, dziewczyny wyruszyly same. Wrocily po godzinie, a Gosia juz z daleka krzyczala, ze siedziala sloniowi na szyi. W Tadlo warto bylo zostac dluzej dla wycieczek po okolicy, ale Iwona i Ania nie mialy tyle czasu.

Jedna z jaskin niedaleko Tha Khaek.Kolejnym przystankiem bylo Tha Khaek. Niedaleko miasta jest wiele jaskin. Chcielismy je odwiedzic na rowerach, ale nigdzie nie dalo sie ich wypozyczyc. Byly motocykle, ale za 10 dolarow, wiec ostatecznie wzielismy tuk-tuka. Jego kierowca zawiozl nas do trzech jaskin. Pierwsza byla mala i niezbyt ciekawa. Do drugiej trzeba bylo kupic dwa bilety, wewnatrz bylo oswietlenie i betonowe schodki. Najciekawsza byla ostatnia - niewielka, ale wewnatrz byla swiatynia i staly tam jeden duzy posag Buddyi kilkadziesiat malych, kobiety wyrabialy swieczki, ludzie modlili sie. Atmosfera byla szczegolna - szkoda, ze nie mozna bylo robic zdjec. Przepiekna byla takze okolica - strome i potezne skaly oraz zielone wzgorza.

Krajobrazy wokol Tha Khaek.Z Tha Khaek pojechalismy do Wientianu i tam rozdzielilismy sie. My chcielismy zwiedzic polnoc kraju, a Iwona i Ania pojechaly do Luang Prabanku, Vang Viengu oraz Wientianu i musialy wracac do Bangkoku.


skomentuj


Wiecej relacji w archiwum.

Archiwum

grudzień 2005 (3)
listopad 2005 (5)
październik 2005 (2)
wrzesień 2005 (5)
sierpień 2005 (2)
lipiec 2005 (2)
czerwiec 2005 (3)
maj 2005 (6)
kwiecień 2005 (4)
marzec 2005 (6)
luty 2005 (8)
styczeń 2005 (4)