Marcin, 2005-09-25 13:45:52 Uwaga, awaria!
Koncowka naszego pobytu w Wietnamie uplynela pod znakiem awarii i napraw. Zaczelo sie od Image
Tanka (urzadzenia, na ktorym przechowujemy nasze zdjecia). Juz przed wyjazdem z domu pokazywal, ze jest
na nim mniej wolnego miejsca, niz bylo w rzeczywistosci. Nie przejmowalismy sie tym, az pewnego razu
powiedzial, ze jest pelny i skopiowac na niego fotografii sie nie da (w rzeczywistosci byl zajety w
polowie). Te usterke postanowilismy usunac W Dalacie, dokad pojechalismy po Nha Trangu. Pierwszego dnia
wybralismy sie wiec na poszukiwanie kafejki internetowej z komputerem z 15 GB miejsca na dysku,
mozliwoscia restartowania oraz takiego, ktory nie usuwa danych uzytkownika po restarcie. Poszukiwania
zakonczyly sie fiaskiem. Zwiedzilismy za to targ, na ktorym tanio sprzedawali pyszne kandyzowane owoce.
Odpowiednia kafejke znalezlismy za to rano - 15 metrow od naszego hotelu. Najpierw
jednak udalismy sie na spacer po miescie. Do jednej atrakcji nie dotarlismy, drugiej nie bylo (
przynajmniej w miejscu, ktore wskazywal przewodnik Pascala), a do trzeciej - szalonego domu -
postanowilismy nie wchodzic, bo bilety byly za drogie. Udalismy sie wiec naprawiac Image Tanka.
Przegrywanie danych trwalo 4 godziny. Po tym czasie sie okazalo, ze Windows XP nie jest w stanie
sformatowac dysk w Image Tanku (poprzednia wersja Windows 2000 nie ma takich problemow - dzieki Bill!).
Przez jakis czas probowalem takos temu zaradzic, ale w sumie po szesciu godzinach wyszlismy z kafejki z
poczuciem porazki.
Nastepnego dnia pojechalismy do Sajgonu (obecnie Ho Chi Minhu). Miasto to rozni sie
bardzo od Hanoi. Jest nowoczesne, glosne i na ulicach panuje istny "Sajgon". Tu zabralem sie
rozwiazywanie drugiego problemu. Jeszcze w Nha Trangu, gdy robilem zdjecia na plazy, cos stalo sie z
dlugim obiektywem - przestal ostrzyc. W Dalacie kupilem spirytus, by przeczyscic urzadzenie. Operacje te
przeprowadzilem dopiero w Sajgonie. Niestety, nic to nie pomoglo, a wrecz przeciwnie. Obietyw
zaczal sie krecic jeszcze trudniej, a wymyty brud zanieczyscil soczewki od wewnatrz.
Postanowilismy dac nasze klopoty do rozwiazania fachowcom. Na pierwszy ogien
poszedl Image Tank. Znalezlismy serwis komputerowy, gdzie w niecale dwie godziny urzadzenie zostalo
naprawione. Najbardziej zaskoczyl nas fakt, ze zrobiono nam to za darmo! Udalismy sie wiec do punktu
napraw sprzetu fotograficznego. Tam po obejrzeniu obiektywu powiedziano nam, ze spirytus mogl stopic
plastikowe czesci, ale zobacza, co da sie zrobic. Ewentualna naprawa miala kosztowac ok. 30 dolarow.
Kolejnego dnia w poludnie poszlismy sprawdzic, co z obiektwem. Czarny scenariusz sie sprawdzil i
obiektyw nadawal sie juz tylko na przycisk
do papieru (ok, jest okragly, wiec nawet w tej roli moglby sie nie sprawdzic). Dostalismy
namiary na dwie ulice ze sklepami fotograficznymi i po dwoch dniach przemyslen wydalismy
115 dolarow na Nikkora 70-300 1:4.5-5.6 G.
Przez ten czas nie siedzielismy w pokoju, zagryzajac palce, ale pojechalismy na
wycieczke do delty Mekongu. Pierwszego dnia zajadalismy rozne smakolyki. Najpierw poplynelismy do
fabryki cukierkow kokosowych. Byly rewelacyjne, szczegolne te swieze, jeszcze cieple. Tak nam
zasmakowaly, ze kupilismy na miejscu trzy paczki. Cieszylismy sie tez z tego, ze wyprowadzilismy w pole
Wietnamczykow. Dogadalismy sie z Francuzami i razem kupilismy 6 paczek, za co byla jedna gratis.
Miny zrzedly nam nastepnego dnia, kiedy nastepnego dnia znalezlismy takie same cukierki o polowe tansze.
Po cukierkach byla degustacja win z miodu i ryzu. Lata francuskiej kolonizacji nie przyniosly efektu -
Wietnamczycy winem nazwali wodke.
Rewelacyjna okazala sie za to herbata z miodem i cytryna. Podobnie smakowaly nam owoce, zajadane przy
akompaniamencie lokalnej kapeli.
Po nocy spedzonej u miejscowej rodziny, poplynelismy na plywajace targowiska.
Dla nas mial to byc najwazniejszy punkt programu, bo na pocztowkach miejsca te przedstawialy sie bardzo
malowniczo. Rzeczywistosc okazala sie inna. Owszem - nie wygladalo to zle, ale lodek bylo mniej, niz sie
spodziewalismy. Bardzo podobalo nam sie zycie na Mekongu. Wzdluz brzegow dziesiatek odnog i kanalow staly
domki - od wykonanych z bambusa i lisci palmowych do murowanych. Budynki czesto nie mialy drzwi i
widzielismy np. lozka stojace w wodzie.
Tego dnia odwiedzilismy jeszcze fabryke makaronu ryzowego i obejrzelismy
wioske, w ktorej wyrabia sie kadzidelka. Tym razem bylismy zadowoleni z wycieczki. Rano pozegnalismy
Wietnam i udalismy sie do Kambodzy.
skomentuj
Marcin, 2005-09-19 14:42:28 Swiat Nemo
W Nha Trangu mielismy wypoczac i zrelaksowac sie po emocjach zwiazanych ze zwiedzaniem
Wietnamu. W programie byla plaza i morze. Zaczelo sie jednak od kolejnych wrazen. Do miasta
podrozowalismy nocnym autobusem. Siedzielismy w drugim rzedzie i gdy okolo trzeciej w nocy
obudzilem sie na chwile, zobaczylem, ze autobus wolno jedzie od jednej krawedzi jezdni do
drugiej. Nie wiedzialem, co sie dzieje. Kierowca wygladal na przytomnego i uznalem, iz w ten
sposob chce zapobiec zasnieciu. Pol godziny pozniej obudzil nas zgrzyt oraz nagle
przechylenie sie autobusu. Szybko zdalismy sobie sprawe, ze to wypadek. Zatrzymalismy
sie po kilku sekundach. Bylismy cali - autobus prawie tez, tylko jego pozycja odbiegala od
normy. Balismy sie, ze wisimy nad jakas przepascia, ale gdy kierowca wlaczyl swiatlo
wewnatrz, okazalo sie, ze jestesmy w rowie i nigdzie spasc nie mozemy.
Nikomu nic sie nie stalo i po chwili ludzie zaczeli opuszczac
aubotus przez okna. Obsluga rejestracyjna szybko zakleila numery rejestracyjne i boczne
pojazdu (dlaczego - nie wiemy) i zadzwonila po drugi autokar. Stalismy w ciemnosci na jezdni
i co jakis czas mijaly nas rozne pojazdy. Zanosilo sie na deszcz, wiec ludzie zaczeli sie
domagac otworzenia bagaznikow. Kierowcy odmawiali, ale w koncu ulegli. Chyba wiedzieli co
sie stanie, bo gdy tylko turysci dostali swoje plecaki, zatrzymali autobus i polowa
odjechala. Po chwili sytuacja sie powtorzyla i na drodze zostalo 6 turystow i 3
Wietnamczykow. Jeden kierowca probowal zatrzymac pasazerow, ale uslyszal tylko: "pol godziny
temu o malo nas nie zabiles, wiec zamknij sie".
Ok. 6 zaczelo switac. Kierowcy zamiast czekac na zapasowy
autobus zatrzymali przejezdzajacy mikrobus, ktory zabral nas do Nha Trangu. Dojechalismy bez
przeszkod i na miejscu okazalo sie z naszych planow nici - leje. W zwiazku z tym
zjedlismy obiad i poszlismy do hotelu odsypiac nocne przygody.
Nastepnego dnia troche sie wypogodzilo. Wypozyczylismy
motocykl i pojechalismy na plaze do sasiedniej miejscowosci. Zdaniem przewodnika
miala ona byc najladniejsza w okolicy. Chcielismy tez zobaczyc i sfotografowac zbieranie
soli uzyskiwanej z morskiej wody. Na miejscu okazalo sie, ze sol jest zebrana, a plaza -
choc ladna - nie byla rewelacyjna. Dopisala za to pogoda. Gdy tylko dotarlismy na miejsce,
wyszlo slonce.
Tego dnia wykupilismy jeszcze nurkowanie - dla mnie z
calym sprzetem, dla Gosi z rurka, maska i pletwami. Mialem obawy, bo ostatni raz schodzilem
pod wode 5 lat temu, ale postanowilem sprobowac. Tym bardziej, ze dotychczas nurkowalem w
polskich zamulonych wodach, a wycieczka nie byla droga.
Pierwsze zejscie pod wode nie bylo zbyt udane. Krzywdy sobie
nie zrobilem, ale zachowywalem sie nerwowo, nie moglem przedmuchac maski i zuzylem tlen
przed czasem. Gosi poszlo lepiej i byla wniebowzieta. Gdy jako ostatnia wrocila na lodz,
zaczela trajkotac: "Marcin, widzialam taaakie ryby. Byly duze i kolorowe. I korale i
rozgwiazde...". Drugie nurkowanie (w innym miejscu) poszlo mi lepiej i gorzej jednoczesnie.
Tym razem oddychalem spokojnie, ale zaparowala mi maska, wiec widzialem tyle, co w polskich
jeziorach. Gosia znowu byla zachwycona i gdy nastepnym razem bylismy w kafejce internetowej,
kazala sprawdzic ceny kursow nurkowych. Ostatni dzien w Nha Trangu spedzilismy tak, jak
sobie zaplanowalismy - czyli kapiac sie i lezac na plazy.
skomentuj
Marcin, 2005-09-12 12:02:09 From Kaczki Srednie
Coraz mniej denerwuje sie Wietnamem. Nie dlatego, ze zaczalem akceptowac sytuacje, ale ignorowac. Tak samo staram sie nie zauwazac Wietnamczykow, ktorzy "napastuja" nas na kazdym kroku. Gdy idziemy przez miasto, kilkadziesiat razy na godzine dosiegaja nas oferty wynajmu rowerow, motocykli, sprzedazy wody, owocow, wycieczek, ubran, lampionow, paleczek, setek niepotrzebnych nam rzeczy, podwiezienia riksza albo skuterem oraz zaproszenia na obiad lub sniadanie. Dla mnie to lekcja nieuprzejmosci. Gdybym za kazdym razem grzecznie odmawial, oszalalbym.
Zaczyna sie zwykle od "hallo" - to kilkadziesiat naszych odpowiedzi na godzine. Pol biedy, jesli potem slyszymy oferte. Wtedy wystarczy "no, thank you". Czasem jednak po naszej odmowie ponawiaja propozycje. Wiele osob sie wycwanilo i probuje najpierw nawiazac kontakt. Pytaja, jak sie nazywamy lub skad jestesmy. To wszystko jest nuzace. Po dwudziestlu minutach marszu ograniczam sie wiec juz tylko do krecenia glowa albo mowie "no" bez wysluchania, co nam oferuja. Gdy mam troche energii, na pytanie o pochodzenie odpowiadam "from Kaczki Srednie". Zauwazylem tez, ze dobra metoda na pozbycie sie natreta, jest odpowiadanie po polsku. Zachowuje sie niezbyt grzecznie, ale tlumaczy mnie to, ze maja zdecydowana przewage liczebna. Mam nadzieje, ze moje maniery wroca do normy w Polsce.
W Gosi obudzil sie instynkt kupowania. Niestety, troche za wczesnie. W Hue wypatrzyla sukienke. Bardzo ladna, a cena byla ok. polowy nizsza niz w Polsce, wiec kupilismy. Nastepnego dnia przyjechalismy do Hoi An - miasta krawcow. Bardzo szybko okazalo sie, ze prawie identyczna kiecka kosztuje tu trzy razy mniej. Na poczatku byl kac, ale potem to "prawie" uratowalo sytuacje - takiej samej sukienki tu nie ma. Jest za to cala fura ladnych ciuchow po rozsadnych cenach, ale na miejscu mozna dopasowac za darmo. Pewnie trzeba by kupic na nie dodatkowa torbe, ale budzet na takie zakupy zostal wyczerpany w Hue. Obiecalismy sobie tylko, ze jak wygramy juz w Lotto, to wrocimy tu.
Przedwczoraj znowu ucieklismy turystycznej mafii i atrakcje Hoi An zwiedzalismy na wlasna reke. Tym razem wypozyczylismy motor, bo do My Son bylo 45 km. Mielismy pewna obawe, jak poradze sobie ze stalowym rumakiem o pojemnosci 110 cm3. Ostatni raz jezdzilem na motorowerze 20 lat temu i w sumie przejechalem 2-3 kilometry. Nie bylo jednak zle. Motorek mial automatyczne sprzeglo i tylko dwojka wskakiwala z oporem. Nie mam tez prawa jazdy, ale nikt mnie o nie nie pytal.
Wiekszym problemem okazal sie brak mapy. Pobladzilismy i nadmiarowo przejechalismy 50 km. Ruch na drodze byl spory. Przepisy zadne tu chyba nie obowiazuja - wyprzedzanie na trzeciego i suszenie ryzu na polowie jezdnii to normalka. Do ruin miasta budowanego od IV do XII wieku dotarlismy jednak calo. Poniewaz jechalismy dlugo, na miejsce przybylismy pozno. Na zwiedzanie nie mielismy wiele czasu, ale za to caly teren mielismy tylko dla siebie. Zabytkowe budowle zajmowaly maly obszar, ale okazaly sie bardzo malownicze.
Do Hoi An wrocilismy o ciemku i moglismy sie przekonac, jak jezdzi sie po zmroku, gdy polowa pojazdow nie uzywa swiatel. Oboje bylismy bardzo zadowoleni z wyprawy i obiecalismy sobie, ze jak tylko bedzie okazja, to wypozyczymy jeszcze motocykl. skomentuj
Marcin, 2005-09-09 15:19:31 Wielkie oszustwo Wietnam coraz bardziej mi sie nie podoba. Zaczelo sie nie najgorzej.
Na granicy mielismy odmiane po chinskich wiezowcach. Most oddzielajacy
Wietnam od Chin byl wypelniony tlumem Wietnamczykow w
charakterystycznych stozkowych kapeluszach. Jedna polowa pedzila pewnie
do pracy, a druga na bazar. Po przejsciu mostu pojechalismy do Sapy.
Troche przeplacilismy za bilet, ale bylo to w normie.
Pokoj, w ktorym mielismy odpoczac po podrozy przez
Chiny, okazal sie mily, a z kranu leciala ciepla woda.
Sama Sapa to gorska miejscowosc letniskowa i wielka atrakcja tego
rejonu. Turysci glownie odbywaja wedrowki po przepieknej okolicy. My
nie mielismy tego w planach, ale i tak prawie caly czas padalo, a widac
bylo tylko przeciwlegla strone ulicy oraz mgle.
Sape obeszlismy bardzo szybko i okazalo sie, ze nie ma co tam robic. Z
widokow - jak juz pisalem - nici, a za wstep do blisko polozonych
atrakcji (wioski gorskiego plemienia i gory z widokiem) kazali placic.
Poszlismy na bazar, obok ktorego byly tez jadlodajnie. Po Chinach byla
to mila odmiana. Prawie wszyscy mowili cos po angielsku, menu tez bylo
w tym jezyku. Za to ceny - podejrzanie wysokie. Na targu za kilogram
bananow, ktore rosna tu wszedzie, chcieli 5 zl! Ciekawostka
kulinarna dla czytelnikow o mocnych nerwach.
Szybko okazalo sie, ze dla turstow obowiazuje tu inna taryfa. Zarowno
na bazarze jak i w knajpach. W wiekszosci sklepow nie ma cen, wiec
sprzedawcy moga podawac inne kwoty miejscowym, inne przyjezdnym.
Najgorsze bylo zas to, ze w Wietnamie obowiazuje zmowa i nie da sie
znalezc np. sprzedawcy jablek, ktory nie probuje naciagnac turysty.
W Sapie spedzilismy trzy dni, czekajac na przerzedzenie sie mgly i
spacerujac po bezplatnych uliczkach. Caly czas nagabywaly nas kobiety w
miejscowych strojach, probujace sprzedac pamiatki.
Trzeciego dnia wieczorem pojechalismy pociagiem do Hanoi. Znowu
mielismy noc na twardych lawkach - tym razem rzeczywiscie byly drewniane.
W stolicy zaczekalismy do wschodu slonca i poszlismy szukac hotelu. Co
jakis czas doczepial sie do nas miejscowy, reklamujac jakis nocleg.
Postanowilismy znalezc cos za 5 dolarow, a wszyscy chcieli 6. W koncu
udalo sie - co prawda bez klimatyzacji (a wlasciwie bez pilota, bo
odpowiednie urzadzenie wisialo na scianie), ale tanio. Na szczescie drugiego dnia Gosia
zaczela cos pstrykac przy klimatyzatorze i uruchomila go.
Obsluga hotelu probowala nas naciagnac juz przy wymianie czekow.
Zaproponowali gorszy kurs i wyzsza prowizje, twierdzac, ze bank daje
tyle samo. Na szczescie jeden byl blisko i szybko to zweryfikowalismy.
Potem zaczeli nam sprzedawac wycieczki. Gdy tylko zobaczyli, ze nie
dajemy sie robic w konia, ceny spadly o kilka dolarow. Powiedzielismy,
ze sie zastanowimy.
Poszlismy zobaczyc miejscowa mumie (czyli przywodce narodu - Ho Chi
Minha). Do mauzoleum nie wolno wnosic niczego. Wg przewodnika
przechowalnia toreb jest bezplatna, ale kobieta zadala od wszystkich 4
tysiacy. Potem okazalo sie, ze rzeczywiscie byl napis "free of charge".
Sam wujek Ho wygladal jak z wosku, bo byl podswietlony na zolto.
Mauzoleum przypominalo obecne mieszkanie Lenina na Placu Czerwonym.
W Hanoi tez bylismy trzy dni. Odwiedzilismy bardzo ladna Swiatynie
Literatury, obejrzelismy przedstwienie teatru lalkowego na wodzie i
podziwialismy fajerwerki z okazji wietnamskiego swieta narodowego. Na
te ostatnie przyszly tlumy ludzi, ktorzy bardzo zywo reagowali na
kolorowe wybuchy.
Okazalo sie, ze zmowa Wietnamczykow siega
takze do stolicy. Na bazarze
ciagle odgrywalismy ten sam teatr: pytamy ile cos kosztuje, a kobieta
rzuca cene z kosmosu. My usmiechamy sie z politowaniem i podajemy kwote
cztery razy mniejsza. Ona sie nie zgadza, my udajemy, ze odchodzimy, a
ona nas wola. Nie zawsze bylo jednak latwo. Czasem sprzedawczyni zostawala
przy swojej cenie lub obnizala ja niewiele. Rekord zostal pobity, gdy
kupowalismy bulke. Powinna kosztowac tysiac, a kobieta zazadala kwoty
10 razy wiekszej. Wietnamczycy czesto byli bezczelni: przy nas facet
zaplacil za dwa lody 4 tysiace, a od nas chciano po 5 tys. za jeden.
Tak sie zdenerwowalismy, ze oddalimy mu otwarte juz lody i poszlismy,
nie probujac sie targowac.
3 wrzesnia pojechalismy na wycieczke do zatoki Ha Long.
Poczatkowo
chcielismy pojechac tam sami, ale przeliczylismy wszystko i
kosztowaloby to nas wiecej. Zatoka okazala sie przesliczna. Usiana jest
1600 skalnymi wyspami - od malenkich do bardzo duzych. Wiele ma
pionowe sciany, niektore porosniete sa krzakami i drzewami. Na wodzie
poza statkami turystycznymi plywa wiele malych ludek rybackich oraz
wioski unoszace sie na powierzchni morza.
Czas spedzilismy w zasadzie przyjemnie,
zeglujac statkiem po zatoce, kapiac sie oraz
zwiedzajac park narodowy na wyspie Cat Bat. Humor psula nam znowu
chciwosc Wietnamczykow. Posilki moze i byly smaczne, ale najesc sie
nimi mogly najwyzej dzieci. Z programu wypadly 3 atrakcje. Nas na
wycieczke przyciagnelo pol dnia plywania kajakiem po zatoce. Zamiast
tego dostalismy poltorej godziny i to na malo sterownym
kajaku-pontonie. Inni pasazerowie narzekali na brak kapieli ostatniego
dnia i zwiedzania plywajacej wioski rybackiej. Na koniec zamiast
odwiezc wszystkich do hoteli, wysadzili w miescie i kazali brac
taksowki.
Jedna z niewielu tanich rzeczy w Wietnamie to bilet Open Tour. Za 18
dolarow mozna przejechac caly kraj, zatrzymujac sie dowolnie dlugo w
pieciu turystycznych miejscach. Dlatego kosztuje on tak niewiele, bo
sponsoruja go lokale i hotele, przy ktorych autobus staje. Ale
korzystanie z nich nie jest obowiazkowe. Kupilismy wiec takie bilety i
pojechalismy do Hue.
Zabytkowy zespol miejski z XIX wieku w Hue
zostal wpisany na Liste Swiatowego
Dziedzictwa Kulularnego i Przyrodniczego UNESCO. W przewodniku
wyczytalismy, ze jest to wietnamski skarb architektury. Z bolem serca
zaplacilismy prawie 4 dolary za wstep i przeszlismy przepiekna brame
wejsciowa. Okazalo sie, ze w srodku sa cztery odrestaurowane budynki, duza łąka i
troche gruzu. Do tego slonie do zdjec oraz teatr, w ktorym
przedstawienia kosztuja ok. 2 dolarow. Poczulismy sie wiec oszukani
takze przez UNESCO.
W Wietnamie trudno jest zwiedzac samodzielnie
za rozsadne pieniadze. Wykupienie wycieczki okazuje sie czesto
tansze. Za 7,5 dolara pojechalismy obejrzec miejsca, w ktorych rozgrywaly
sie wazne wydarzenia podczas wojny 1965-1975. Lezaly one niedaleko strefy
zdemilitaryzowanej na 17 rownolezniku. Wiekszosc z 12 godzin spedzilismy
w autobusie. Mielismy 10 minut na obejrzenie wioski mniejszosci laotanskiej,
5 na podziwianie gory Rock Pile, z ktorej Amerykanie obserwowali okolice,
pol godziny spedzilismy w bazie Khe Sanh i drugie tyle w wiosce, w ktorej
byly tunele. Przez nie same prawie przebieglismy w 15 minut. Bylismy
niepocieszeni, bo podziemne korytarze byly bardzo ciekawe. Wycieczka moglaby
byc interesujaca, gdyby na poszczegolne atrakcje poswiecono wiecej czasu, a
naglosnienie pani przewodnik w autokarze bylo lepsze. Jestesmy pewni, ze turysci
z tylu autobusu nie slyszeli nic ze snutych przez nia opowiesci.
Nasz najlepszy dzien w Wietnamie do tej pory to samodzielna
rowerowa wyprawa po okolicy Hue.
Zobaczylismy bardzo ladna pagode Tien Mu oraz trzy groby cesarzy wietnamskich.
Jedno mauzoleum bylo darmowe, drugie w remoncie (mimo to weszlismy do niego bocznym wejsciem),
wiec tez nic nie kosztowalo, a trzecie stalo zupelnie na uboczu i przewodnik nawet
o nim nie wspominal. Odwiedzenie
innych grobow kosztowalo prawie 4 dolary za kazdy,
wiec darowalismy je sobie.
W Wietnamie jest wiele ciekawych miejsc i jest tu bardzo ladnie.
Mi jednak pobyt tu
bardzo zatruwa ciagla walka o rozsadne ceny. Nasz wietnamski przewodnik zapytany,
dlaczego jego rodacy tak zawyzaja ceny, odparl, ze powodem jest bieda. Mnie to jednak
nie przekonalo. Bylismy w ubozszych krajach i nikt tak sie nie zachowywal. Owszem -
w restauracjach obowiazuja ceny dla turystow, ale jesli ktos sie pofatyguje do
miejscowej kanajpy lub lokalny bazar, moze kupic wszystko po normalnych cenach. Gdy w Chinach
zaplacilismy za lody 2 juany (80 gr), a kosztowaly po 0,5, otrzymalismy juana z powrotem.
W Indiach sprzedaca naciagnal nas przy kupnie jakiejs przekaski na ok. 10 gr. Bedaca swiadkiem
tego dziewczynka skrzyczala go i kazala oddac te drobna kwote.
Z reszta golym okiem widac, ze naciagaja nas nie tylko biedni. Podczas
wycieczki jedlismy obiad w knajpie, w ktorej bylismy dzien wczesniej, jadac do Hue.
Ze zdumieniem zauwazylismy, ze lokal nie jest juz tani. Podano nam inne menu
(oznaczone czerwona kropka) z zawyzonymi cenami. Smazony makaron podrozal z 8 do
15 tysiecy. Wlacicielka z pewnoscia nie byla uboga - na rekach blyszaly zloty sygnet
i bransoletka, a na szyi lancuszek.
W Syrii i Maroku tez trzeba bylo sie targowac. Ale tam to byl
rodzaj sportu - pokaz, co potrafisz. Jesli niewiele, zaplacisz duzo. Ale jezeli
sprzedawca doceni twoj handlowy talent,
kupisz bardzo tanio. Tu jestes chodzacym portfelem, losem na loterii, ktory
zostal wygrany przez
sprzedawce. Oni mysla tak: trafil sie turysta-jelen, bedzie spory zysk; a gdy
sie stawia i targuje, to nie sprzedam mu wcale. Mam wrazenie, ze wietnamscy
handlarze uwazaja, iz trzymajac sie normalnych cen, cos straca. I chyba to
najbardziej zniecheca mnie do Wietnamu.
P.S.
Gosi Wietnam bardziej sie podoba. skomentuj
Marcin, 2005-09-02 14:59:54 22.47 do Czengdu
W Chinach bylismy krotko - kilka dni w Kaszgarze, po jednym w Czengdu i Kunmingu
oraz wiele godzin w pociagach i autobusach. Ale nawet tak krotki czas pozwala
stwierdzic, ze Chiny pra w kierunku westernizacji. Nawet w Kaszgarze, ktory lezy
na obrzezach Panstwa Srodka, centrum to czteropasmowe ulice i nowoczesne
budynki. Sredniowieczne mury obronne zostaly w wiekszosci wyburzone, by zrobic
im miejsce.
Oto, jak wygladalo centrum Kunmingu wg opisu z przewodnika sprzed kilku lat: "Przecznica Ren Ming Zhongl jest rownie niezwykla. Az roi sie tu od
sprzedawcow trociczek, pedicurzystow, usuwajacych odciski, zebrakow, slepych
wrozbitow z bambusowymi patyczkami do zapalania swiec oraz sprzedawcow
fajerwerkow i kwiatow".
Ten obraz to przeszlosc, mielismy wrazenie, ze trafilismy do innego miasta.
Wrozbitow, zebrakow i kramow w srodmiesciu juz nie ma. Sa za to szerokie ulice,
ekskluzywne butiki i kilkanascie poteznych wiezowcow, sposrod ktorych wystaja
zurawie budowlane. Na poteznych gmachach mieszczacych banki, hotele i firmy
napisy sa po angielsku. Centrum wyglada jak Galeria Dominikanska rozciagnieta na
kilkunastu kilometrach kwadratowych. Wsrod tego morza Zachodu kierunek
niezmiennie wskazuje pomnik towarzysza Mao. Ciekawe, czy przeszkadza mu to, ze w
kilkunastu sklepach mozna kupic drobne wyposazenie i mundury armii chinskiej.
Myszkowanie miedzy kramami, co wydaje sie takie chinskie, zostalo zastapione
bieganiem miedzy polkami w hipermarkecie. Carrefour jest tylko 100 metrow od
glownej ulicy i zajmuje reprezentacyjny budynek niczym drogi dom handlowy.
Wladze chinskie doszly widocznie do wniosku, ze kupowanie na straganach i
targowanie sie w warunkach czesto nie spelniajacych norm sanitarnych w
nowoczesnym panstwie nie przystoi. Na szczescie dla Chinczykow we francuskim
hipermarkecie nadal mozna kupic zywe kraby, zolwie, pieczone glowy kaczek oraz
krolikow.
Takze stoiska, na ktorych mozna bylo kupic jedzenie kolo dworca, zniknely.
Pojawily sie za to fastfoody, przestronny plac i imponujacy dworzec, lsniacy
stala i szklem, w ktorym moznaby schowac nasza Warszawe Centralna.
Po Czengdu bylismy wstrzasnieci, ale Kunming nas dobil. Wyobrazcie sobie, ze
zespol architektow glodnych sukcesu dostaje kilka tysiecy hektarow, parenascie
miliardow dolarow oraz polecenie zbudowana nowoczesnego centrum miasta. Potezne
hotele, biurowce, banki, szerokie ulice, rozlozyste place, wygodne deptaki i
setki, moze tysiace sklepow, butikow oraz kilkanascie olbrzymich domow
towarowych. Orgia zakupow, szal konsumpcji i wieczny orgazm dla "galerianek" -
tak wyglada centrum Kunmingu. Wrazenie to potegowane jest przez fakt, ze
wiekszosc sklepow nie ma scian od ulicy, ktora wyglada jak galeria handlowa. W
tym wszystkim klebia sie tlumy Chinczykow, ktorzy karnie, a moze z ochota
dostosowali sie do nowej rzeczywistosci.
Gdzies w tym szklano-betonowo-stalowym lesie konczy zywot starowka. W wiekszosci
zniknela, ustepujac pola nowoczesnosci. Zostalo jednak kilka uliczek, w ktorych
schronil sie duch dawnego miasta. Tu nadal sprzedaja przedziwne owoce, dania,
ktorych smaku nawet trudno sie domyslic, zolwie, chrzaszcze, ryby akwariowe,
pamiatki i starocie.
Jak dlugo przetrwa ten swiat? Nie wiadomo, czy stare domy zostaly zostawione
jako atrakcja dla turystow, czy czekaja tylko na swoja kolej. Za murem byl
bowiem olbrzymi plac, na ktorym stosy stuletnich pewnie cegiel dogorywaly,
rozjezdzone przez buldozery. Bezsilnie czekaly na wywrotke, ktora wywiozie je na
smietnik, by na ich miejscu stanal kolejny wiezowiec.
Jak Chiny godza kapitalizm z komunizmem? Przed wyjazdem nie umialem tego sobie
wyobrazic, ale teraz jestem spokojny o przyszlosc tego kraju. To, co zaczelo
kielkowac w mojej glowie jeszcze w Kaszgarze, przeczytalem w pociagu do Czengdu
w Forum. Rosyjski opozycjonista Grigorij Jawlinski powiedzial: "Historia dowodzi,
ze poslugujac sie autorytarnymi rzadami, z kraju rolniczego mozna stworzyc kraj
uprzemyslowiony, jak to zrobil Stalin. Ale w ten sposob nie da sie stworzyc
kraju postindustrialnego. Ludzie musza byc wolni, ufni, tworczy, wyzbyci strachu
i poczucia zagrozenia.".
To zdanie pasuje tez do Chin. Nie wyobrazam sobie, ze biznesmen luksusowym
mercedesem jedzie na czyn spoleczny albo w garniturze za 5000 USD uczestniczy w
musztrze na ulicy. Chinskie sklepy sa gotowe na przyjecie klasy sredniej -
ludzi, ktorzy maja wiecej gotowki, niz potrzebuja do zycia. Ekskluzywne ubrania,
sprzet elektroniczny, kije golfowe, drogie meble - to wszystko jest, wiec sa i
klienci. Ludzie, ktorzy nie maja ochoty uczestniczyc w komunistycznej farsie,
ulegac bezprawiu i dawac lapowek urzednikom. Kiedys zechca przewidywalnego prawa,
mozliwosci swobodnego wyjazdu za granice - slowem takiego zycia, jakie moga
obserwowac w zachodnich kanalach telewizyjnych. I ci ludzie pewnego dnia sie zbuntuja.
W koncu przemiany w Polsce tez zaczely sie od podwyzek cen wedlin.
***
A teraz kilka slow na temat tego, jak wygladala nasza podroz przez Chiny. Pierwszy etap odbylismy
dosc dziwnym srodkiem lokomocji, mianowicie sypialnym autobusem. W pojezdzie byly trzy rzedy
dwupietrowych lozek. Co prawda ich dlugosc byla przystosowana do wzrostu przecietnego Chinczyka,
ale dalo sie wyspac. Ponad 1400 km przejechalismy w 25 godzin.
Z Urumczi musielismy jechac juz koleja. Problem byl tylko taki, ze zaczal sie tydzien powrotow studentow z wakacji
na uczelnie (chyba w jeden weekend nie sa w stanie wszystkich przewiezc). Biletow do Czengdu
nie bylo na
7 dni do przodu. Na szczescie w kasie poradzono nam pojechac na jakis dziwny dworzec, o ktorym
nie bylo slowa w przewodniku. Po godzinie jazdy mikrobusem zobaczylismy lokomotywe i budynek.
Dworzec istnial naprawde i w jego kasach byly bilety. Co prawda na tzw. twarde siedzenia
i Wizja 56-godzinnej podrozy w takich warunkach troche nas przerazala, ale nie mielismy wyjscia.
Dodatkowo w przewodniku przeczytalismy, ze w chinskich pociagach jest gesto od dymu papierosowego,
ludzie smieca, pluja, nie ma gdzie ulozyc bagazy i trzeba walczyc o miejsca siedzace.
O 22.47 pociag ruszyl zgodnie z rozkladem. Okazalo sie, ze miejscowki mamy, a plecaki udalo sie
ulokowac. Twarde siedzenia byly wyscielane, a w wagonie wisialy tabliczki informujace o zakazach
palenia, smiecenia i plucia. Ucieszylismy sie, wszystko wygladalo ok (moze poza wizja 3 noclegow
na siedzaco). Niestety, to byly pozory. Czesc Chinczykow okazala sie odporna na zakazy. Poczatkowo zwracalem
uwage palacym, ale szybko przestalo to odnosic skutek. Podobnie z podloga - przez dluzszy czas
byla czysta, ale potem pokryla sie smieciami i plwocinami. Nasi wspolpasazerowie dlubali w nosie,
i mlaskali przy jedzeniu. Po zakupieniu odpowiednich przyrzadow zaczeli tez obcinac paznokcie
i dlubac w uszach. Chinczyk siedzacy kolo nas mlaskal nawet przy pochlanianiu kruchych ciasteczek.
Noc byla koszmarem. Zmienialismy pozycje co kilkanascie minut, bolaly nas szyje a stopy wygladaly jak balony.
Wspolpasazerowie spali malo, ogladali filmy (bylo mozna wypozyczyc telewizorek z wbudowanym zestawem filmow
i grami komputerowymi). Gdy wysiedlismy w Czengdu czulismy sie jak przepuszczeni przez magiel.
Bylismy jednak szczesliwi, ze koszmar sie skonczyl. Dlatego na kolejny odcinek kupilismy bilety
sypialne i rozkoszowalismy lezeniem na naszych pryczach. 20 godzin uplynelo szybko i milo.
Ostatni odcinek do granicy wietnamskiej to 10-godzinna podroz autobusem sypialnym. Ten model mial
dluzsze lozka, ale bardzo grube koldry. Nastepnego dnia o 8 rano bylismy juz w Wietnamie.
Kilka tysiecy kilometrow przez prawie cale Chiny przejechalismy
w 5 dni, nie zatrzymujac sie na noc.
Kosztowalo to ok. 100 dolarow na osobe. To chyba niezly wynik. skomentuj
Wiecej relacji w archiwum. | Archiwum grudzień 2005 (3) listopad 2005 (5) październik 2005 (2) wrzesień 2005 (5) sierpień 2005 (2) lipiec 2005 (2) czerwiec 2005 (3) maj 2005 (6) kwiecień 2005 (4) marzec 2005 (6) luty 2005 (8) styczeń 2005 (4)
|